Żołądkówka, jamnik i stolec – recenzja spektaklu ,,Prezydentki”

Kościół, karczma, bordel a po środku kupa gó**a.
Oto parabola ludzkiego żywota.
– Andrzej Sapkowski ,,Narrenturm’’
Woody Allen twierdził, że komedia jest tragedią, która przytrafiła się komu innemu. Spektakl ,,Prezydentki’’ w reżyserii Radosława Stępnia wydaje się w całej rozciągłości podążać za tym zdaniem, choć jednak sam w sobie komedią nie jest. To raczej tragedia tak straszna, że można śmiać się z jej nierealności, która nie zatraca przez to wyrazu.

Katarzyna Tlałka jako Greta Fot. Klaudyna Schubert
Widz wprowadzony jest do skromnie umeblowanego wnętrza, można by powiedzieć, że nieco niechlujnie, gdyby nie pustka wyzierająca z wnętrz szafek i ram obrazów. Wszystkie elementy scenografii wyglądają na zniszczone i zużyte, podobnie jak gospodyni w tym wnętrzu. Erna (Małgorzata Kochan) to zmęczona życiem sprzątaczka, która wszystkiego sobie odmawia. Pośrodku sceny stoi kanapa o podartej, malachitowej tapicerce, na której leży Greta (Katarzyna Tlałka) – rozwódka zachowująca pozory wczesnego wieku średniego, choć w istocie jest niewiele młodsza od Erny. I jeszcze Maryjka (Zofia Stafiej) – znerwicowana, niezrównoważona dziewczyna o fanatycznie religijnych zapędach.

Katarzyna Tlałka (Greta), Zofia Stafiej (Maryjka), Małgorzata Kochan (Greta) Fot. Klaudyna Schubert
Każda z bohaterek reprezentuje inny styl życia. Chorobliwie oszczędna Erna, dla której prezentem pod choinkę jest futrzana czapa znaleziona na śmietniku, różni się znacząco od żyjącej wygodnie Grety i Maryjki, o której stylu życia trudno w ogóle mówić. Trzy bohaterki znajdujemy w chwili, gdy mają świętować zakup kolorowego telewizora przez Ernę, która postanowiła po raz pierwszy zrobić sobie wolne od oszczędności. Stopniowo poznajemy historię tych kobiet – nieszczęśliwą, pełną udręki, uwikłaną w bezwyjściowe relacje. Erna zmaga się z synem alkoholikiem, Greta została porzucona przez męża i córkę, a jedyną pociechą jest dla niej jamnik, natomiast Maryjka zajmuje się czyszczeniem i przepychaniem toalet, co zdaje się przynosić jej perwersyjną przyjemność. Dodatkowo bohaterki zawikłane są w swoją religijność, która staje się również przyczyną konfliktu między nimi.

Fot. Klaudyna Schubert
Tak przedstawia się pierwsza część spektaklu, w drugiej natomiast wszystkie trzy kobiety snują wspólne marzenie o tym, jak by się wkrótce mogło zmienić ich życie, gdyby znalazły się na jakiejś uroczystości. Mimo że marzenia układają się pomyślnie, to zaczyna wkradać się w nie zazdrość, złość, odmienność. Widz ma szansę dowiedzieć się, że niebezpiecznie jest komuś przerywać marzenia.

Fot. Klaudyna Schubert
Zastanawiasz się zapewne, czytelniku, gdzie tu miejsce na śmiech? Śmieszność jest absolutnie wszędzie, akcja spektaklu jest nią naszpikowana jak poduszeczka na igły szpilkami do tego stopnia, że przypomina zabawkowego jeża. Bohaterki są śmieszne, ale nie zabawne. Żarty są wulgarne, obsceniczne, nie mają na celu bawić widza ani sprawić, by poczuł się dobrze i przyjemnie, o nie. Tekst i akcja skonstruowane są tak, by zwyciężała śmieszność, szczypiąca, gorzka śmieszność.

Fot. Klaudyna Schubert
W spektaklu pomimo jego szarości odnajdujemy bardzo wiele kontrastów, przede wszystkim w zachowaniu i fizyczności bohaterek podkreślonych kostiumami, za które odpowiada Aleksander Harasimowicz. W ciągu spektaklu wszystko ukryte jest w półcieniu tak, by oko widza nie poszukiwało niczego innego i mogło skupić się na tym wszystkim, co można zaobserwować w ruchach i mimice aktorek.
Tak przedstawia się to, co udało mi się dla was, drodzy czytelnicy, wynieść ze Sceny pod Ratuszem. Czy skorzystacie z zaproszenia Teatru Ludowego? Moim skromnym zdaniem warto, choćby dla samego doświadczenia pewnej odmienności, ponieważ spektakl pomimo całkowicie klasycznej budowy jest interesujący przede wszystkim z uwagi na swoją warstwę literacką, ale także dramaturgiczną.
Mateusz Leon Rychlak