Okrutna i piękna – recenzja „Turandot” w wykonaniu Opery Krakowskiej
Turandot – jedna z najsłynniejszych oper Pucciniego, przez niektórych uznawana za jego najwybitniejsze dzieło. Dokończona została po śmierci autora przez kompozytora Toscaniniego Franco Alfano. Po ten niełatwy z pewnością tytuł sięgnęła Karolina Sofulak, reżyserka, która niejednokrotnie miała okazję sprawdzić się na scenach europejskich – jak poradziła sobie w Operze Krakowskiej?
Baśniowa opowieść to historia księżniczki Turandot, która nie chcąc wychodzić za mąż, postawiła warunek – odda rękę temu księciu, który odpowie prawidłowo na trzy zadane przez nią pytania. Jeśli jednak podejmie próbę i nie będzie w stanie odpowiedzieć, zostanie stracony. W ten sposób poległo wielu dzielnych śmiałków, doprowadzając poddanych do rozpaczy. Pojawia się kolejny ochotnik – Kalaf, który jako pierwszy prawidłowo odpowiada na wszystkie trzy pytania, ale mimo to powierza swoje życie w ręce Turandot. A jak się to kończy? Jak wszystkie bajki – szczęśliwie.
Akcja oryginalnie miała miejsce w Chinach, acz całe szczęście nie próbowano klimatów azjatyckich odzwierciedlić w tej „adaptacji”. Z pewnością dało się odczuć w kostiumach i scenografii pewne nastroje orientalne, jednak dużo bardziej zachodnie, być może pustynne. Piasek zresztą odgrywał ogromną rolę w trakcie spektaklu – obecny na całej powierzchni sceny wprowadzał atmosferę ulicy, barwiony na czerwono pełni funkcję „atramentu”, którym Kalaf pisze odpowiedzi, nim je wypowie, a w cudownej scenie kąpieli trzech mędrców – Pinga, Panga i Ponga – staje się wodą, wylewaną przez służbę z wielkich dzbanów (scena ta, rozpoczynająca drugi akt, jest niekwestionowaną perełką spektaklu).
Zabawa piaskiem nie zawodzi: choć pozornie prosta, jednocześnie zachwyca w swojej prostocie i świetnie komponuje się z rustykalnym stylem kostiumów chóru, obecnego na scenie.
Obok poprawnych, bardzo dobrych głosów damskich – Wioletty Chodowicz (Turandot) i Katarzyny Oleś-Blachy (Liu), to jednak panowie królują na scenie: wyjątkowo dobrze zgrane trio Pinga (Jacka Jaskuły), Panga (Adriana Domareckiego) i Ponga (Łukasza Gaja), które przede wszystkim bawi, ale także wzrusza. Barwne stroje, w których panowie czują się komfortowo, tak samo jak zresztą i bez nich – dodają im niejako prawdziwości, są poniekąd uniformami pracowników dworu i pełnią także istotną rolę symboliczną w momencie wypowiedzenia służby.
Najlepszym jednak głosem w mojej opinii był tenor Dominika Sutowicza – zdecydowany, mocny, choć niekoniecznie klasyczny dla roli Kalafa. Jego sceny z Liu można uznać za najbogatsze emocjonalnie.
Jedynym, acz bolesnym rozczarowaniem, była scena pocałunku, która zapewne nie zawiodłaby, gdyby nie zapowiedzi reżyserki, która nie chciała przed spektaklem opowiedzieć, jak rozwiązany zostanie ten moment na scenie – w jakiś sposób rozbudowało to oczekiwania na piękny metaforyczny zabieg, ciekawe użycie rekwizytu, światła, czegokolwiek. Skończyło się jednak na banalnym, choć dobrym geście.
Miłośnikom opery, a także amatorom teatru, którzy chcieliby zmierzyć się z nowym gatunkiem, serdecznie polecam Turanot w Operze Krakowskiej – tytuł, który mam nadzieję nie zniknie prędko z afisza i pozwoli nacieszyć się klasyką klasyki.