Psy rasy drobnych – na granicy obłędu

Jak cienka jest granica pomiędzy normalnością a obłędem? Jak wiele wewnętrznej siły potrzeba, żeby w końcu się nie poddać pod kolejnymi ciosami od losu i skąd ją brać? Na czym budować tę siłę, jeśli cały świat, jaki znamy od dziecka, jest nie tylko niepewny, ale także nieprzyjazny lub nawet pełen opresji? Jak dużo trzeba mieć w sobie odwagi, żeby żyć „normalnie” – jak inni? I co to oznacza: „żyć normalnie”?
Sztuka pt. „Psy rasy drobnych”, jedna z najnowszych propozycji w Teatrze Dramatycznym w Warszawie, to udana adaptacja powieści Olgi Hund pod tym samym tytułem. Główna bohaterka trafia do szpitala psychiatrycznego z powodu depresji. Na miejscu spotyka kobiety, które wyjęte z kontekstu swojego dotychczasowego życia tak naprawdę nie widzą drogi powrotu do codzienności, która je przytłacza i wypycha na margines życia społecznego. Czy są chore psychicznie? Nie poradziły sobie z otaczającą je rzeczywistością, ale z drugiej strony ta rzeczywistość nie dała im na to żadnych szans. Opierając się na analizie transakcyjnej można by stwierdzić, że nigdy nie udało im się wypracować w sobie odpowiedniej relacji Dziecko – Dorosły – Rodzic i wciąż czują się „nie OK” (w analizie transakcyjnej pozycja typowa dla osób z poczuciem niższości, która prowadzi do zachowań introwertywnych i wycofania społecznego) wobec otaczającego świata. A tymczasem świat wokół staje się coraz bardziej obcy. W dodatku, kiedy chociaż raz wyrzuca kogoś poza nawias tak zwanej normalności, zazwyczaj nie ma już możliwości powrotu.
Zapytane o to, o czym marzą, czego chcą, mówią o dwóch rzeczach: miłość i pieniądze. Tylko tego chcą pensjonariuszki szpitala – (psy)chiczne lżejszej kategorii. Tylko to potrzebne jest im do życia. Proste? Jakże nieosiągalne. Pięć smutnych kobiet. Skazanych na izolację za grzech utknięcia na granicy obłędu. Nikt ich tu nie wyleczy z bólu życia. Są tutaj, żeby nie „zarażać” nim innych. Są chwilami bardzo zabawne, prawda? Ale nie dajcie się zwieść ich wesołości. W końcu to… wariatki. A może ta ich wesołość to coś, co łączy je jeszcze ze światem „normalnych” ludzi. Co zmniejsza, łagodzi nieco, ból istnienia i przybliża do życia, do którego nie ma już powrotu? I przybliża do siebie nawzajem? Być może właśnie o tę bliskość drugiego człowieka chodzi najbardziej w życiu każdego z nas. O podobieństwo losów – poczucie, że nie tylko nas spotyka w życiu to, co nas spotyka.
Obraz osób chorych psychicznie bardzo łatwo jest przerysować. Problem można ośmieszyć zamiast go uwypuklić i naświetlić. W sztuce w reżyserii Iwony Kempy, między innymi dzięki kreacjom sześciu wspaniałych aktorek udało się nie tylko tego uniknąć, ale także stworzyć atmosferę, w której pewnego rodzaju patologia oddziałów psychiatrycznych, które zamiast leczyć umacniają stan wyobcowania i niestabilności psychicznej, daje się odczuć już od pierwszej sceny.
Karolina Charkiewicz w bardzo przejmujący sposób, z autentycznymi łzami w oczach, opowiada nam swój kawałek historii, która przywiodła ją w mury smutnego szpitala – „antyarki” dla zagubionych w życiu, która zmierza, jak się szybko okazuje, donikąd. Zmagając się z depresją, jednocześnie jest w stanie dokonać obserwacji miejsca, w którym się znalazła i dość chłodnej analizy sytuacji swojej i swoich nowych „koleżanek”. Pozostałe artystki w sposób poruszający, a chwilami naprawdę brawurowo odgrywają swoje role – „poturbowanych” przez życie i jednocześnie pomstujących na nie bez przerwy kobiet. Wciągają nas w krąg zupełnie różnych osobowości, które – zamknięte w tym miejscu i skazane na siebie nawzajem – wypracowują niemal pewne rytuały i codziennie biorą udział w tej samej grze słów i gestów, które jak tiki nerwowe, osadzają je w jakiś sposób w zastanej rzeczywistości. W przeciwnym razie byłaby ona zupełnie nie do zniesienia. A z drugiej strony każda z nich w pewnym momencie czuje potrzebę, aby wykrzyczeć swój ból. Potrzebę na co dzień skutecznie wyciszaną przez otępiające leki uspokajające.
Zbuntowana i pewna siebie bohaterka Magdaleny Czerwińskiej chwilami zdaje się myśleć najbardziej jasno i logicznie ze wszystkich i doskonale wiedzieć, czego chce. Jest to jednak tylko poza – rodzaj samoobrony, skorupa wypracowana przez lata, chroniąca wnętrze pełne lęku przed podjęciem uznawanych za normalne życiowych ról. Kompletnie różni się od niej bohaterka Anny Kłos, zahukana, zagubiona, zalękniona wobec wszystkich wokół, a z drugiej strony potrafiąca w pewnym momencie wydobyć z siebie głos tak silny i poruszający, którym wykrzykuje fakty ze swojego życia, jakby w jej głowie, jak w klatce, mieszkało dzikie zwierzę. Agata Góral ze swoim uśmieszkiem, a jednocześnie przyjazną, „koleżeńską”, a nawet przymilającą postawą wobec kobiet, z którymi zmuszona jest przebywać, przywołuje na myśl osobę, która mimo osiągnięcia wieku dorosłego wciąż jest dzieckiem i nie ma zamiaru z tego „dzięcięctwa” wychodzić. Psychologowie powiązaliby to prawdopodobnie z wielkim niedostatkiem, jakiego zaznała w dzieciństwie przez co osiągnięcie dorosłości jest niemożliwe. W końcu Małgorzata Niemirska – najstarsza z bohaterek, tak samo jednak jak one nie potrafiąca się odnaleźć w tym, co przynosi życie i co czynią ludzie innym ludziom, nie pozwalając im stać się zwyczajnie funkcjonującą częścią społeczeństwa. Przeraża ją to, że nie jest w stanie uchwycić wymykającego jej się z rąk czasu, a świat poza murami szpitala jest jak zbyt szybko przesuwające się klatki filmu o niezrozumiałej treści. Woli się wycofać, chociaż wycofanie boli nie mniej niż próba powrotu do „normalnego” świata.
Jest jeszcze pani doktor – wspaniała Anna Gajewska. Zobojętniała na wszystko, bez emocji wykonująca swoje obowiązki, świadoma tego, że pełni rolę jedynie „nadzorcy”, bo żadnej pomocy nie jest w stanie nikomu w tym miejscu udzielić. Swoim podejściem wyraźnie daje sygnał, że szpital psychiatryczny jest jak ściana, po dojściu do której nie ma się już często żadnej alternatywy. Dla wielu nie ma także możliwości odwrotu. Gdzie jest granica jej „urzędowej” obojętności? Jak duża odległość dzieli ją od psychiatrycznego łóżka? Scena jej buntu wyrywa nas z marazmu, w jaki wciąga nas zaklęty krąg podobnych do siebie dni w „psychiatryku”, uświadamiając dobitnie, jak niewielka granica dzieli normalność od nie normalności. I jak bardzo trudno zdefiniować czym one tak naprawdę są.
Sztuka rodzi mnóstwo pytań. Przede wszystkim o to, jak zachować zdrowy rozsądek i stabilność umysłową w środowisku przemocy, biedy, wszechobecnej wulgarności, ułomnych relacji rodzinnych i społecznych. i czy w ogóle jest to możliwe? Jak wyrwać się ze środowiska, w którym „wydoroślenie” i uzyskanie pełnej samodzielności intelektualnej, samoświadomości i pewności dokonywanych wyborów nie jest w stanie się wykształcić? Dokąd można uciec z opresyjnego środowiska i czy jest w ogóle szansa na wydostanie się z niego? Kto i dlaczego skazany zostaje na „okręt szaleńców”, który płynie donikąd i nigdzie nie znajdzie przystani?
Spektakl w Teatrze Dramatycznym wprowadza nas w zagadnienia trudne i na co dzień odsuwane przez nas – żyjących „normalnie” i nie chcących mieć z „nienormalnością” nic wspólnego. Jednak mroczna strona życia i psychiki ludzkiej, jej słabość i kruchość, to fakty dotyczące każdego z nas. Sztuka jest mocna, poruszająca i wciągająca. Chwilami zabawna, jednak w kontekście przedstawionej sytuacji jest to raczej śmiech przez łzy. Bo gdzieś na dnie tego śmiechu jest czyjeś przekreślone istnienie, pozbawione godności i intymności, nieodwracalnie naznaczone pobytem w szpitalu psychiatrycznym, który w gruncie rzeczy wydaje się być bezpieczniejszy niż świat za oknem.
Teatr Dramatyczny w Warszawie, Psy rasy drobnych
Reżyseria: Iwona Kempa
Premiera 11 czerwca 2021 r.
Zdjęcia pochodzą ze strony Teatru Dramatycznego w Warszawie