Virginia Woolf wkracza na scenę

W piękny, spokojny i pogodny poranek Pani Dalloway wybiera się do miasta, żeby zakupić rękawiczki. Wieczorem organizuje przyjęcie, na którym będzie jak zwykle sporo interesujących gości. Ale i sporo zupełnie nieciekawych. Czy pani Dalloway lubi te przyjęcia? Z jednej strony nie przepada za nimi, z drugiej jednak bardzo się nimi przejmuje. Za każdym razem chciałaby, aby wszystko wypadło jak najlepiej i – to bardzo ważne – żeby nikt się nie nudził. Pani Dalloway jest kobietą ponad pięćdziesięcioletnią, pochodzącą z dobrej rodziny i dobrze sytuowaną. Jest zawsze bardzo dobrze ubrana i robi bardzo dobre wrażenie na wszystkich. Czy pod tą niemal niezmąconą powierzchnią mogą kryć się namiętności, o których angielska dama nie może głośno opowiedzieć, a które wpływają na jej osobowość?
Jeden dzień z życia Klarysy Dalloway, która w drodze na zakupy spotyka różne osoby (także takie, których nie widziała od bardzo dawna), staje się tematem najsłynniejszej powieści angielskiej pisarki Virginii Woolf. Dlaczego powieść zyskała taką sławę i stała się inspiracją do rozmaitych interpretacji? Przede wszystkim ze względu na bardzo oryginalny i wyjątkowy styl pisarski Woolf, nazywany „strumieniem świadomości”. Spacer po mieście uruchamia w głowie głównej bohaterki wspomnienia z młodości i szereg pytań o dokonane w życiu wybory. Młodzieńcze miłości, fascynacje, budząca się seksualność, rezygnacja z uczuć na rzecz konwenansu – myśli Klarysy Dalloway błądzą po odległych okolicach, skłaniając ją do dokonania oceny pewnych swoich decyzji, być może nie pierwszy ani nie ostatni raz. To wszystko dzieje się na tle słonecznego, gwarnego Londynu, pełnego ludzi i ruchu ulicznego, nad którym góruje wybijający kolejne godziny zegar Big Ben. Jest tuż po pierwszej wojnie światowej i w ludziach mnóstwo jest jeszcze niezagojonych ran. Jednak dookoła są przecież powody do tego, aby cieszyć się życiem, a przynajmniej tym pięknym słonecznym dniem. Są one w stanie przesłonić nawet takie trudne sprawy, jak niespokojny umysł Septimusa, spędzającego ten dzień z żoną w parku, który wciąż nie może wrócić do siebie po przeżyciach tej wojny, czym doprowadza swoją młodą, piękną żonę do rozpaczy.
Proza Virginii Woolf jest dla wielu pociągająca nie tylko ze względu na talent pisarki i wyjątkowy, bardzo oryginalny styl pisania, ale także na jej biografię. Jawna postawa feministyczna, homoseksualizm i samobójcza śmierć w momencie, kiedy osiągała największe sukcesy jako pisarka – to wszystko wpływa automatycznie na odbiór jej powieści i opowiadań i dodaje im znaczeń, których wielbiciele jej prozy uparcie doszukują się pomiędzy wierszami jej utworów.
11 grudnia 2020 roku w ramach 40. Warszawskich Spotkań Teatralnych Teatr Dramatyczny w Warszawie zaprezentował premierowy pokaz „Pani Dalloway” w reżyserii Magdaleny Miklasz – pierwszą w Polsce adaptację sceniczną tej powieści. W obsadzie znaleźli się bardzo utalentowani artyści, co oznacza obietnicę prawdziwej uczty teatralnej. Czy ta obietnica została spełniona? Na pewno w dużej mierze tak. Ale czy tym samym spełnione zostały oczekiwania miłośników pisarstwa Woolf i zwłaszcza jej słynnej „Pani Dalloway”?
Reżyserka z jednej strony wiernie podąża za treścią powieści, jednak z drugiej prezentuje nam luźną interpretacją prozy Woolf, ponieważ znika niemal całkowicie specyficzny koloryt postaci i opisywanych z wielką precyzją przez Woolf okoliczności zdarzeń. Scenografia nie przenosi nas na ulice Londynu, widzimy raczej obrazy, które powstają w głowie głównej bohaterki, związane z przeszłością i teraźniejszością jednocześnie.
Pani Dalloway na scenie Teatru Dramatacznego nie przypomina tej, jaką była na przykład stonowana, dobrze ubrana, lekko uśmiechnięta i bardzo kulturalna Vanessa Redgrave, z jednej strony tęskniąca do lat swojej młodości, z drugiej jednak – lubiąca swoje obecne życie. Ci, którzy nie znają powieści, właściwie w ogóle nie poznają powieściowej pani Dalloway, oglądając tę sztukę. Mająca słabość do rękawiczek, kwiatów i przyjęć, pochodząca z wyższych sfer, dystyngowana pani Dalloway z pewnością potrafiła trzymać emocje na wodzy. Pamiętajmy też, że była Angielką. Anglicy opisywani przez Woolf są powściągliwi, raczej chłodni w obejściu, zrównoważeni. Tymczasem bohaterowie „Pani Dalloway” Magdaleny Miklasz targani są namiętnościami. Spacer po mieście i spotkania z różnymi osobami, przywołujące wspomnienia i skojarzenia, zamieniają się chwilami w nawet impulsywne reakcje na zdarzenia, które się wydarzyły, jak i te, które nie miały miejsca. Nie ma tutaj mowy o konwenansach czy powściąganiu uczuć. Tym samym przyglądamy się raczej pewnym stanom umysłu bohaterów, niż temu, co okazują na zewnątrz.
W dodatku niemal wszystkie postaci sztuki narysowano jakby grubą kreską. Ich cechy zostały wyolbrzymione, oglądane jakby w wielkim przybliżeniu pod lupą lub kamerą – na co zresztą naprowadza zabieg znany już z bardzo dobrego „Mistrza i Małgorzaty” Magdaleny Miklasz umieszczenia nad sceną dużego ekranu, na którym pojawiają się przybliżenia fragmentów scenografii lub stron książki. Przyjęcie pani Dalloway, które w powieści stanowi udaną kulminację dnia – przedstawione zostało jako swego rodzaju farsa; reżyserka z bardzo dużym dystansem podchodzi do dobrze urodzonych, utytułowanych, piastujących różne ważne funkcje gości i tym samym zamienia przyjęcie w paradę postaci nieco groteskowych, małostkowych i śmiesznych. Czy także Woolf mogła postrzegać ich w ten sposób?
To, co na pewno jest walorem tej sztuki to aktorzy, którzy doskonale i konsekwentnie realizują zamysł reżyserki i jej wizję. Agnieszka Roszkowska jest Klarysą trochę niezdecydowaną, trochę rozkapryszoną, analizującą szczegółowo swoje życie, trochę z niego zadowoloną, a trochę – znudzoną? Zarazem zdecydowaną i kobiecą, a nawet w jakiś sposób kruchą. Pełną sprzeczności. Waldemar Barwiński w roli Piotra Walsha to poszukiwacz przygód, o wiecznie młodej aparycji, rozczulający. Łatwo się w nim zakochać, jednak trudno byłoby spędzić z nim życie. Richard Dalloway sprawia wrażenie bardzo porządnego faceta, idealny materiał na męża w jak najbardziej stereotypowym pojęciu, ale przy okazji – czy nie trochę nudnego? Opanowany i powściągliwy w okazywaniu emocji Marcin Sztabiński zdaje się najbardziej „angielski” na całej scenie. Doskonała jest panna Kilmann w wykonaniu Anny Szymańczyk – pochodząca z niższych sfer, nieurodziwa (brawa dla charakteryzatorek, które odjęły pięknej Annie Szymańczyk urody, a dodały lat), wygrażająca swojej chlebodawczyni, kompulsywnie zjadająca ciastko w cukierni. W roli Septimusa oczywiście bardzo dobrze wypada Marcin Wojciechowski, wrażliwiec, który spędziwszy lata na wojnie, nie jest w stanie pozbyć się wspomnień, a w końcu – sprawiając wrażenie człowieka zupełnie bezsilnego – znajduje w sobie tak dużo odwagi, żeby przeciąć swoje cierpienia.
Uwagę na scenie przyciąga jednak przede wszystkim naprawdę doskonała Anna Stela, wcielająca się w różne role, w tym w rolę samej Virginii Woolf. Jej osoba stanowi oś całej opowieści i doskonale ją spina – zarówno w założeniu reżyserki, jak i w wybitnym wykonaniu aktorki. Umieszczając jej postać w centralnym miejscu sztuki Magdalena Miklasz dokonuje kompilacji powieści Woolf z jej biografią. Nie wprost, jednak w tle fabuły – opisu jednego, całkiem udanego dnia z życia Klarysy Dalloway – jest pełne blasków i cierni życie pisarki, rzucające cień na tę opowieść i narzucające jej niespodziewane zakończenie.
Magdalena Miklasz, patrząc na życie Woolf z dzisiejszej perspektywy, stawia ją wśród walczących i głośno wypowiadających swoje hasła feministek i kobiet, które chcą same decydować o swoim losie. Jednak odbiór sztuki wymaga całkowitego otwarcia się na wizję jej twórców, ponieważ „Pani Dalloway” nie jest uznawana za powieść feministyczną; główna bohaterka jest kobietą z wyższych sfer, którą zajmują w dużej mierze rękawiczki, kwiaty i przyjęcia. Z czasem nawet książki przestają ją zajmować. Jest osobą inteligentną, jednak jej świat nie wymaga od niej ponadprzeciętnej błyskotliwości ani nawet zajęcia się pracą zarobkową.
Czy wobec tego Virginia Woolf byłaby zadowolona z takiej interpretacji jej słynnej powieści? Prawdopodobnie tak. Była osobą otwartą na nowe idee, inteligentną, wyzwoloną; bystrą obserwatorką i kontestatorką otaczającej ją rzeczywistości. Pamiętajmy, że należała do Bloomsbury Group – ostoi homoseksualistów i biseksualistów – której członkowie zdecydowanie odrzucali zasady ery wiktoriańskiej w religii, sztuce, społeczeństwie, seksualności, a także brytyjski imperializm. Virginia Woolf, jako jej ważna członkini i poczytna autorka, znana była ze swoich feministycznym poglądów, wykraczających poza tamte czasy.
To dopuszcza możliwość interpretowania jej dzieł w zupełnie nowy sposób i dopowiedzenia rzeczy, które Woolf być może mogła mieć w zamyśle, a których nie mogła lub nie chciała umieścić w powieści. Postacie w sztuce Magdaleny Miklasz są pełnokrwiste, pozbawione słynnego angielskiego chłodu, a dobrane przez nią środki wyrazu i włączenie do sztuki słynnej autorki powieści ożywiają tę historię, czyniąc ją atrakcyjną dla współczesnego widza, funkcjonującego na co dzień w zupełnie innym kontekście, niż Anglia z końca epoki wiktoriańskiej.