„Jak ja ich kochałem” – wywiad z Jerzym Antczakiem

zdj. Jerzy Antczak

Spotykamy się dzisiaj z Panem, żeby porozmawiać o Pana najnowszej książce „Jak ja ich kochałem”. Zacznę pytaniem, jakie były momenty przełomowe w Pana życiu?

Przełomowych w życiu było dużo. Pierwsze, to że się urodziłem. Urodziłem się w straszną zimę we Włodzimierzu Wołyńskim. Drugie, że przeżyłem wojnę. Ale przełomowym momentem było skończenie szkoły aktorskiej, poznanie Jadwigi Barańskiej i wejście w nasz związek małżeński. Do tego momentu różnie bywało. Po skończeniu szkoły aktorskiej miałem okres nadużywania „wody rozmownej”, niestety, często w nadmiarze. Na szczęście Jadzia to uporządkowała i zaczęliśmy toczyć ten wózek do przodu.

A kiedy w Pana życiu pojawiły się „Noce i dnie” Marii Dąbrowskiej?

Jak już wiele razy mówiłem, ale powtórzę jeszcze raz: ja tej książki nie lubiłem. Otóż byliśmy w Jugosławii na wypoczynku po olbrzymich sukcesach, zwłaszcza po Epilogu norymberskim, który zdobył wiele nagród międzynarodowych. I tak kiedy leżymy na plaży, ciesząc się słońcem, Jadzia mówi nieoczekiwanie: wiesz Jurku słyszałam, jak Gutek Holoubek czytał „Noce i dnie” i to jest przepiękna książka i właściwie z tego można by zrobić film. Na co ja odpowiedziałem szorstko: Jadziu, to jest gniot, książka, którą zaczynałem i której nigdy nie skończyłem. Bo rzeczywiście tej książki po prostu nie mogłem przełknąć. Jadzia na moje wybuchy zawsze odpowiadała spokojem. Tak było i tym razem. Po chwili milczenia powiedziała: pozwól, że ci zacytuję kilka fragmentów tej genialnej prozy i między innymi powiedziała zdanie: żyjemy, umieramy, a życia wciąż wystarcza. To jedno zdanie niemal wgniotło mnie w ziemię. Po kilku innych: serce ludzkie jest jak pogrzebowa kaplica, w której co i raz stoi jakaś trumna… Okazało się, że ja do genialnej prozy Dąbrowskiej nie dojrzałem. I tak moja Jadziunia zepsuła mi urlop, nie mogłem doczekać się do powrotu do Polski. Przyjechałem, a tak się składa, że właściwie wszystko, co do tej pory robiłem czy w filmie, czy w telewizji, czy w teatrze to wszystko leży na półkach moich książek. I sięgnąłem po olbrzymie opasłe dwa tomy – dwa tysiące stron, połknąłem to w ciągu trzech nocy i zobaczyłem temat na wielki film. To monumentalne dzieło rozpaliło moją reżyserską wyobraźnię, ale jednocześnie przeraziło. Tylko na szczęście ja jestem koziorożec, który nie boi się przeszkód i skacze do przodu bez względu na konsekwencje. No i stało się: postanowiłem zrobić Noce i dnie i zobaczyłem Jadzię Barańską w roli Barbary. I okazało się, że Jadwiga miała rację, widząc dla siebie tę rolę. Panie Marcinie, nie ukrywajmy, do Nocy i dni przymierzało się wielu reżyserów. Próbowali i każdy mówił: poddaję się. To jest nieprzekładalne, nie ma tam dialogu, nie ma akcji, Bogumił chodzi po polach buraczanych, w błocie, zbiera kartofle, a ona mu truje tyłek i tak dalej. W pewnej chwili intuicja powiedziała mi, że gdyby wyciąć tylko sam wątek fabuły, który jest przepiękny, bo jest to saga o trwaniu, o miłości, o domu polskim, o rodzinie, o naszych wzlotach i upadkach to, by było zbyt mało. Gdybym nie rzucił tego na tło historyczne, gdybym nie pokazał pobojowiska, gdybym nie pokazał wojny i gdybym nie pokazał pór roku, bo tak jak w książce napisałem na wstępie: do Nocy i dni trzeba dojrzeć. Film jest jak ogród, który trzeba uprawiać. Wiedziałem, że Noce i dnie niosą za sobą przepiękne polskie pola, polskie mgły… Życie filmu trwa na ogół siedem lat. A Noce i dnie trwają niemal pół wieku – od premiery minęło 47 lat. Kiedy otwieram telewizję i widzę Noce i dnie – serial czy film fabularny to wydaje mi się, że to jak jakiś sen. Tak, to był wielki dar losu.

Ale to właśnie też widzę po moim dzieciństwie. Ja mam 22 lata, a Noce i dnieto jest mój ulubiony film i na nim się wychowałem tak naprawdę. 

Boże, to Pan jest dziecko, to jest największy komplement. Młodzi ludzie wychowani na Internecie, wychowani w tych szybkościach kosmicznych, wychowani w tym, że pojawia się jakiś temat i nagle znika. Przecież Internet to jest paranoja, ale bez tego żyć już nie można. Takie jest życie. Trudno, jak to powiedział poeta: trudno zakazać drzewom, żeby rosły. Nie ma siły.

Prawda. A jak Pan dobierał aktorów do swoich ról. Dlaczego Pana żona została Barbarą, dlaczego Jerzy Bińczycki został Bogumiłem?

Dając mi pomysł na ekranizację Nocy i dni, Jadzia nie ukrywała, że chce zagrać rolę Barbary! Tak jak nigdy nie prosiła: Jurku zrób dla mnie jakieś przedstawienie, w tym wypadku powiedziała: Jurku, ja chcę to grać. I zagrała genialnie!

Najtrudniejszą rzeczą, zresztą w każdym filmie, jest przekładanie literatury na język filmowy, rzadko kiedy to udaje się. Wiedziałem, że muszę mieć Bogumiła, który będzie bliski widzeniu Marii Dąbrowskiej i jednocześnie bliski mojemu wyobrażeniu.

Stasio Jasiukiewicz był moim wielkim przyjacielem i chciałem, żeby to on zagrał Bogumiła. Dałem mu scenariusz. Któregoś wieczoru, po dwóch tygodniach czytania, nagle dzwoni do mnie: Jurku, ja tego grać nie mogę. Zesztywniałem. Mówię: Stasiu, ty odmawiasz tak pięknej roli? Na co on powiedział: Jurku, kiedyś zrozumiesz to.Nie wiedziałem, że on wtedy miał śmiertelną chorobę trzustki i nie chciał mnie postawić w sytuacji bez wyjścia. Potem pomyślałem, żeby Bogumiła zagrał Józef Nowak. Wtedy Basia Ptak, która jest kostiumologiem dość ostrym w sądach, zadzwoniła do mnie i powiedziała: Wiesz, kochany Jureczku, Józio Nowak to może grać sołtysa, ale nie może grać Bogumiła.

Jestem człowiekiem, który słucha uwag. Oczywiście to ja potem podejmuję decyzję, ale szalenie słucham uwag. Uważam, że to jest wielka zaleta reżysera. I nieoczekiwanie, Basia Ptak mówi: Wiesz co Jurku, jest w Krakowie taki aktor, nazywa się Jerzy Bińczycki – wielki, zwalisty. Wymieniłem to nazwisko Jadzi, ona jak się okazało była na Biesach Dostojewskiego, kiedy to wielkie przedstawienie Wajdy było w Warszawie i bez wahania powiedziała: tak, widziałam Bińczyckiego, grał kapitana Lebiadkina – wielki dryblas, tylko wiesz co – taka okrągła twarz, taka trochę jak patelnia. Niezrażony tym komentarzem, pojechałem do Krakowa. Obejrzałem go w Szewcach Witkacego. Rewelacyjny, wielki, zwalisty, rzeczywiście twarz okrągła. Ale ja mam wyobraźnię plastyczną i nagle coś mi mówi: a jakby on zapuścił sobie brodę? Broda, wyszczupli mu twarz! Zaprosiłem go do Hawełki, słynnej krakowskiej restauracji. Postawiłem pół litra. No i mówię: Panie Jerzy, co Pan na to, gdybym ja panu zaproponował Bogumiła? A on się zaczął śmiać i mówi: Panie Jerzy, ja spaliłem wszystkie próbne zdjęcia. Ustalono w świecie filmowym, że ja się do tego zawodu nie nadaję. Ja na to: No dobrze, to było zdanie innych. Ale ja chcę, żeby pan zagrał Bogumiła. A on odpowiedział: ta moja twarz…Na co ja mówię: Panie Jerzy, zapuści pan brodę i tym sposobem stworzymy twarz Bogumiła Niechcica. Po paru przechyłach zgodził się. No i jest pierwszy dzień zdjęciowy. Jest wielka scena, długi long – dziesięciominutowy z Olesią Chrobotówną, kiedy Bogumił miał z nią rozmowę. Biedak był sztywny, chodził jak na szczudłach, z trudem wypowiadał kwestie roli. Ekipa patrzy na mnie jak na wariata, a ja biję brawo, mówię: fenomenalnie, znakomicie. Nagraliśmy to. On mówi: Panie Jerzy, ja byłem straszny. Na co ja: pojedźmy do kina, do Stoczka Łukowskiego i zobaczmy zdjęcia na ekranie. Kiedy zobaczył siebie na ekranie ogarnęła go panika. Mówi: to, co robię jest straszne! Niech Pan mi kupi bilet powrotny do Krakowa i nie ma mnie. Ja mówię: Pan jest. To były Pana próbne zdjęcia. A on odpowiedział: Jak to, to ja mogę powtórzyć jeszcze raz tą scenę? Odparłem: Pan nie tylko może, ale pan musi. To jest ta wielka magia, magia teatru, kiedy reżyser daje aktorowi drugą szansę. Ja należę do reżyserów, którzy wiedzą, czy aktor jest gotowy tego dnia do wykonania swojej roli. Kiedy patrzę mu w oczy, widzę, że on nie jest w dyspozycji psychicznej, ja tego dnia nie będę robił zdjęć… Aktor to jest niesłychanie subtelna, delikatna tkanka. Aktorzy są okrutni w sądach, ale jednocześnie są jak małe dzieci. Zresztą nie ukrywam, mam dziewięćdziesiąt plus i jestem szczęśliwy, że nie mam świadomości mijania czasu i ciągle wydaje mi się, że jestem dzieckiem.

zdj. kadr z filmu „Noce i dnie”

Bińczycki z Jadzią stanowili niewiarygodną aktorską parę. Pomiędzy nimi była chemia, która decyduje o tym, czy współpraca ułoży się czy nie. A przecież małżeństwo Niechciców przeżywało wzloty i upadki. Dąbrowska nie kochała Barbary i była wobec niej surowa. Dąbrowska uwielbiała Bogumiła, tego świętego, w juchtowych butach. Tylko zapominała, że Barbara kochała mit, kochała pana Toliboskiego, a Bogumił miał dwa romanse: z Celiną i z Ksawunią, która prosiła go, żeby się rozwiódł z Barbarą.

Nie będzie chyba nieskromnością, jeśli powiem, że scena z nenufarami stała się ikoną polskiego kina. Nie ulega bowiem wątpliwości, że pan Toliboski i jego kwiaty stały się wehikułem, który pozwolił mi dotrzeć do duszy Barbary, aby zobaczyć jej rozdarcie pomiędzy ułudą wspomnień, a rzeczywistością pożycia małżeńskiego z Bogumiłem. Od pierwszej chwili kiedy stanąłem u stóp ośmiotysięcznika, jakim są Noce i dnie i podjąłem się wejść na jego szczyt, wiedziałem, że bez odnalezienia sposobu dotarcia do wnętrza Barbary, przygoda ta musi zakończyć się niepowodzeniem.

No i tutaj najtrudniejsza decyzja reżysera: jak nadać obrazom nenufarów niematerialny kształt, odpowiadający delikatności uczuć Barbary? Aby to osiągnąć potrzebny był welwetowy dotyk autora zdjęć. Znalazłem go w poetyckiej wrażliwości Stasia Lotha, autora zdjęć do Nocy i dni.

Stasio Loth nie pisał wierszy, to prawda. A jednak wystarczy przyjrzeć się jego filmowym obrazom malowanym na płótnie ekranu, aby stwierdzić, że w swojej całości nie są kopią życia, a poetycko przetworzoną wizualną materią.

Stasio maluje światłem aurę miejsca, nie ujawniając technicznych „szwów”. Co więcej, dla każdego wydarzenia potrafi znaleźć właściwy ton. Kolorystyka jego zdjęć, gama odcieni, załamania świetlne, halacje są zespołem „wizualnych dźwigni,” mistrzowsko zharmonizowanych i jak nokturny Chopina przenikają do duszy widza.

Bez Stasia Lotha nie miałbym nawet w połowie tych wszystkich tonacji, które stworzyły wielowymiarowy świat Nocy i dni.

Ja jestem purystą, uważam, że można zmienić dialogi, można zamienić prozę na dialogi, ale nie wolno zmienić idei utworu. Wielu z nas reżyserów, biorąc na warsztat dzieło, próbuje realizować swój punkt widzenia. Otóż nie. Punkt widzenia autora musi pozostać. Ja mogę dać temu formę dramatyczną opowiedzianą przez aktorów. Niech Pan zauważy obsadę filmu. Jest tam kilkudziesięciu aktorów – jeden w jeden są znakomici. A przecież w tym czasie nie było takich instytucji jak casting director. Wszystko obsadzał reżyser. Wtedy pracowałem w telewizji, byłem aktorem, chodziłem do teatru i wiedziałem, że Ksawunię będzie grała Madzia Zawadzka, że Olo Łukaszewicz będzie grał Janusza, że Celinę będzie grała Ania Nehrebecka, że będę miał Władysława Hańczę i wielu innych wspaniałych aktorów. I na dodatek mieć takiego operatora jak Stasio Loth – powiedziałem niedawno – to jest poeta ekranu – jego zdjęcia to jest malarstwo.

Pamięta Pan, moment, kiedy dowiedział się, że Noce i dnie zostały nominowane do Oscara. Jaka była Pana reakcja?

Oczywiście! W Jugosławii reżyserowałem trzykrotnie – teatr, aktorzy jugosłowiańscy to coś genialnego – ich dynamika, temperament. W 1965 roku robiłem Mistrza, w 1970 roku robiłem Wujaszka Wanię i to było chyba jedno z moich najlepszych przedstawień. W Jugosławii, w miejscowości Bled odbywa się festiwal, gdzie pokazywane są teatry telewizji z całego świata. W tym roku, kiedy startował Wujaszek Wania było 60 teatrów telewizji, w tym Bergman ze swoją Panną Julią. Wujaszek Wania zdobył pięć nagród aktorskich, Grand Prix, nagrodę publiczności i nagrodę prasy. Jugosławia była jakąś moją ziemią obiecaną. Zostałem zaproszony z Nocami i dniami na Fest – to są tzw. prezentacje. I siedzimy w czasie konferencji prasowej, wszyscy znali mnie z Wujaszka Wani, gdzie byłem ich bratem, mówiłem świetnie po serbsku, nie potrzebowałem tłumacza. I nagle wchodzi facet i mówi: Jerzy, dostałeś nominację do Oscara. To był wielki dzień mojego życia.

Jak to, że skończył Pan aktorstwo, wpłynęło na Pana pracę reżyserską?

Kilkuletni pobyt na scenie pozwolił mi poznać tajniki sztuki aktorskiej. Dzięki niej, wiem, jak mam się komunikować z aktorem. Muszę powiedzieć jasno, czego od niego chcę… To nie ja gram, to on gra. On gra swoją duszą, on gra swoimi uczuciami. Profesor, który mnie uczył grać na fortepianie, powiedział: wielu pianistów zastanawia się jak grać Chopina – bardzo prosto: graj go swoimi uczuciami, graj jego nuty, ale graj swoimi uczuciami. Aktorzy mnie kochają, ja kocham aktorów i to są nieskalane uczucia, czyste jak nowonarodzone dziecię.

Pan jest młodym człowiekiem. Czy Pan może sobie wyobrazić co to jest pięć lat w życiu człowieka?

Bardzo dużo…

Postawiłem wszystko na jedną kartę, lubię grać o wielkie stawki, tak jak mój ojciec. Dwa i pół roku – nie będę mówił o tej gehennie, którą przeżywałem z umieszczeniem tego scenariusza, ale dwa i pół roku walczenia z zamianą tych olbrzymich partii opisowych na dialogi, wyrzucić, skracać, nadać temu współczesną tonację, a potem dwa i pół roku kręcenia. Czy Pan sobie wyobraża, co to jest 513 dni zdjęciowych? Dzień zdjęciowy zaczyna się dla reżysera o szóstej rano, a kończy się o szóstej wieczorem. Dwanaście godzin: wstawać, czekać na pogodę, a tam są cztery pory roku, olbrzymie ilości ludzi…

W książce nieustannie piszę o przeznaczeniu, ponieważ głęboko wierzę, że wszystko jest przeznaczone. Nawet to, że rozmawiamy teraz… Czy ja mogłem przypuszczać, że znajdę się w Stanach Zjednoczonych, że będę profesorem, na prestiżowym uniwersytecie, że wygram światowy konkurs na profesurę, że będę uczył amerykańskich studentów reżyserii przez 25 lat? A mimo to, ja z Polski nie wyjechałem. Polska była, jest i będzie we mnie, ojciec nauczył mnie: synku, patriotyzm orzełkowy nie istnieje, patriotyzm istnieje w twoim sercu. I dalej dodał: tobie się nic nie należy. Tobie należy się wyłącznie to co sobie wywalczysz. Pracując z aktorami, moimi pragnieniem jest, aby uznali, że jestem ich przyjacielem.

A czy data zakończenia książki przez Pana: 10 października 2019 roku jest dla Pana szczególna? To w końcu dzień, w którym Olga Tokarczuk dostała nagrodę Nobla. Też chyba przeznaczenie?

Zofia Korzeniowska, mój wielki przyjaciel, zakochana w Księgach Jakubowych Tokarczuk dała mi książkę do przeczytania, a ponieważ mam wyostrzony dar przewidywania, powiedziałem: Zosiu to jest Nobel, nie wiem kiedy – dwa-trzy lata.Księgi Jakubowe to jest temat na wielki film, na wielki serial. Ale wracając do mojej książki. Największą nagrodą będzie dla mnie to, że czytelnik kupi ją i zechce odbyć ze mną podróż po długiej drodze mojego życia. Chciałbym, żeby mój czytelnik zobaczył twarze ludzi, którzy pomagali mi, którzy wspierali mnie, kiedy brodziłem po rubieżach świata w poszukiwaniu sensu istnienia i źródeł sztuki. Ciągle mi się wydaje, co kogo może obchodzić moje życie. Tam jest dużo o ludziach nieznanych, cichych bohaterach. Film jest olbrzymią machiną. W Nocach i dniach było sto dwadzieścia osób. W książce Jak ja ich kochałem próbowałem ocalić od zapomnienia tych wszystkich, którzy przytrzymywali mi tę drabinę, po której się wspinałem.

A kim dla Pana jest widz, jaki jest poziom komunikacji między Panem a widzem?

Widz to jestem ja. Utarło się powiedzenie: masowa widownia, jakieś wyimaginowane liczby: sto tysięcy, milion, pół miliona… – nie! Ja widzę przed sobą widza takiego jak ja: człowieka pragnącego miłości, szukającego ramion drugiego człowieka i odpowiedzi na pytanie, kim jesteśmy i dokąd idziemy. W książce nie usiłuję wydawać sądów, zadaję pytania. I to wpajałem moim studentom: nie jesteś sędzią, nie wydawaj wyroków tylko pytaj, tak jak Dostojewski w Zbrodni i karze, co spowodowało, że student, człowiek o wybitnej inteligencji ujął siekierę w dłoń, i zabił starą kobietę. Mówię o sobie „kartofel z Wołynia”. Jak większość ludzi z Kresów jestem na swój sposób ckliwy, czasami melodramatyczny… Ale nie wstydzę się, że lubię sobie w kinie popłakać, dławi mnie, kiedy widzę skatowanego psa… Krótko mówiąc, moje filmy i widowiska telewizyjne są dla takiego widza jak ja!

A jeszcze wrócę do Pana lat studiów. Kim była dla Pana Jadwiga Chojnacka?

fot. Jerzy Antczak z żoną Jadwigą Barańską, arch. J. Antczak

Dzisiaj nazwisko Jadwiga Chojnacka jest zapomniane. Jadwiga Chojnacka była jedną z największych polskich aktorek. Kiedy zdawałem do szkoły aktorskiej Jadwiga Chojnacka była w komisji. A ponieważ jestem człowiekiem nerwowym, zakompleksionym nie wypadłem dobrze na egzaminie. Testament Słowackiego przepłakałem. Czułem, że przegrywam. I nagle Jadwiga Chojnacka mówi tak: czy możesz mi, syneczku, powiedzieć „Golono, strzyżono”. Brawurowa interpretacja sprawiła, że komisja dała mi brawa i zostałem przyjęty. Jadwiga Chojnacka przez cztery lata szkoły aktorskiej była moją wychowawczynią i uczyła mnie zawodu aktorskiego. Potem wzięła mnie do swojego teatru. Razem z Leonem Niemczykiem, sprowadzonym chyba z Bydgoszczy, grałem wiele, wiele ról, ale między innymi dostąpiłem największego zaszczytu, jakiego człowiek może dostąpić. Celestyna, sztuka Rojasa o wielkiej burdelmamie hiszpańskiej, była genialną inscenizacją Leona Schillera. Jadwiga Chojnacka grała Celestynę, a ja nikczemnego łotra Sempronio, który ją w końcu zabija. To było wielkie wyróżnienie i moje największe aktorskie osiągnięcie. Grałem z nią trzysta razy, szlifując na scenie swój warsztat reżyserski.

A teraz powiem Panu o przeznaczeniu. Jadwiga Barańska, a ja jak wiadomo przyczyniłem się do tego, że nie zdała do szkoły aktorskiej. Położyłem się jak Rejtan. Uznałem, że jest brzydka, że jest nieutalentowana, kiedy komisja widziała w niej talent i powiedzieli: Panie Jerzy, Pan chyba zwariował. Ale ponieważ jestem twardy, nieustępliwy – ulegli. I w następnym roku Jadzia zdała do szkoły aktorskiej w cuglach. Czy Pan sobie wyobraża, że gdyby ona została przyjęta na ten wcześniejszy rok, nie byłoby dobrze – cały tamten rok poszedł na prowincję, a ten rok, na który ona zdała, poszedł do Warszawy. Jadzia poszła do Warszawy i Chojnacka w Warszawie obsadziła ją w Moralności pani Dulskiej i tak jak ja w Celestynie grałem trzysta razy, tak Jadzia grała Hesię trzysta razy z Jadwigą Chojnacką. Ona ukształtowała mnie i Jadzię. Ona nauczyła nas aktorstwa, prostoty, wiary w siebie, ale również pokory. Ponieważ aktorstwo polega na połączeniu wielkości, bo musisz wierzyć, że jesteś wielki, ale musisz też być pokorny do tego, co cię spotyka. I Pani Jadwigo, jeżeli Pani gdzieś tam z zaświatów patrzy na to, o czym mówimy z tym młodym człowiekiem to naprawdę wszystko zawdzięczamy Pani.

A co jest dla Pana najważniejsze w życiu, jakie wartości albo…?

Najważniejsze w życiu jest być kochanym. Najważniejszym w życiu jest mieć bliską istotę. I najważniejsze, żeby ci ludzie, których kocham, byli zdrowi. Boję się otwierać komputer, kiedy słyszę: nie ma tego człowieka, tego człowieka, koronawirus zabrał tego człowieka. Jest coś strasznego. Niech to się skończy i powiem Panu: najważniejsze jest, żeby to się skończyło, żeby ten wirus przestał pustoszyć ludzkie emocje i ludzkie serca. Najważniejsze dla mnie w życiu jest trwanie. To co powiedział pięknie Wojciech Kossak: Panie Boże, nie daj mi więcej, ale nie zabieraj mi tego, co mam. I to jest moje przesłanie. Oczywiście każdy człowiek chce więcej, ale jeżeli to, co mam ja, cieszę się tym, co mam. Nie ukrywam, że mam już dziewięćdziesiąt lat plus, poszedłem na emeryturę po 25 latach, a w systemie amerykańskim w szkołach artystycznych emerytura nie istnieje. Dopóki głowa pracuje, dopóty może pan konstruować myśli, zdania, może pan pracować. Mogłem do dzisiejszego dnia wykładać na uniwersytecie, ale po 25 latach doszedłem do wniosku: wystarczy! Przecież muszę napisać tę książkę. Pisanie jej była to bardzo trudna wędrówka, nieustanne wspominanie ludzi, których już nie ma. Ale oni dla mnie nie umarli, nie odeszli. Człowiek dotąd istnieje, dopóki trwa pamięć o nim. W jednym z pytań Pan mnie zapytał co ja bym chciał jeszcze zrobić. Prawda?

Tak.

Jest jedna sztuka, którą chciałem zrobić w polskim języku. To jest Wujaszek WaniaAntoniego Czechowa z Jadzią jako Sonią. Kiedy byłem asystentem w szkole aktorskiej, chciałem zrobić tę genialną sztukę, moi koledzy, profesorowie powiedzieli: Panie Jerzy, to jeszcze za wcześnie, Pan jest za młody na „Wujaszka Wanię” – to jest bardzo trudne. Potem, kiedy miałem Teatr Popularny Łódzkiej Telewizji, chciałem robić Wujaszka Wanię. Mój poprzednik Teatru Warszawskiego Adam Hanuszkiewicz załatwił sprawę krótko. Powiedział: Panie Jerzy, Czechowa z górnej półki to będę robił ja. „Trzy siostry”, „Wujaszek Wania” i inne to ja! Niech pan robi jego opowiadania albo jednoaktówki. I nieoczekiwanie zrobiłem Wujaszka Wanię w Jugosławii. Kiedy skończyłem Noce i dnie, powinienem natychmiast robić polską wersję Wujaszka Wani, z Jadzią w roli Soni. Niestety, było to dla niej zbyt późno wiekowo. Tak więc Wujaszek Wania pozostanie moją krwawiącą raną. Ale cóż, w życiu człowiek nie ma wszystkiego. Trzeba się z tym pogodzić.

A na koniec: co chciałby Pan powiedzieć młodym ludziom, takim jak ja, którzy dopiero zaczynają dorosłe życie?

Kochani moi przyjaciele. Opowiem Wam zdarzenie. Po skończeniu Nocy i dnizamarzyło mi się, aby zrobić film o Chopinie. Kiedy Jadzia zdobyła Niedźwiedzia w Berlinie Zachodnim, ja dostałem nagrodę Krytyki Światowej, jakiś nieznany człowiek podszedł do mnie i klepnął mnie w ramię i powiedział: Pan powinien robić film o Chopinie. Zasiał we mnie bakcyla. Zacząłem pisać scenariusz, pisałem go przez wiele lat. Byliśmy nieobecni w Polsce od 80-tego roku do 94-tego i kiedy przyjechaliśmy miałem scenariusz Chopin. pragnienie miłości. Szukałem pieniędzy w Polsce. Ale to już nie te lata. Trzeba wiedzieć, kiedy w szatni płaszcz pozostał, przedostatni trzeba wiedzieć, kiedy wstać i wyjść. I nie mogłem dostać pieniędzy. Banki obiecywały, ale po chwili rozmyślały się. Chodziłem od Annasza do Kajfasza, szukając pieniędzy. Nikt mi nie chciał ich dać. I mówię: dosyć, wracam do nauki – uczyć amerykańskie dzieci. Widocznie takie było przeznaczenie. W przeddzień wyjazdu, kiedy siedzimy na walizkach, otrzymuję telefon od sekretarki prezesa Banku Polskiego, Pani Henryki Pieronkiewicz, która prosi o rozmowę. Zaniepokoiłem się: co może chcieć ode mnie Bank Polski – przecież ja nie mam żadnych zaległości? Przychodzimy i pani Henryka Pieronkiewicz przywitała Jadzię słowami: Pani Jadwigo, moja córka po „Nocach i dniach” dostała imię Jadwiga – to było na otwarcie. A jako drugie powiedziała: słyszałam, że Państwo chcecie robić Chopina. Odpowiedziałem: Tak. A ona na to: Dobrze, ja bym chciała to sfinansować.Zaskoczony odparłem: Ale czy Pani chce przeczytać scenariusz? Pani Henryka odpowiedziała: Nie, ja znam państwa twórczość. Przyjdę na premierę.

A teraz, na koniec zwracam się do tych wszystkich młodych, którzy dopiero zaczynają artystyczną karierę.

Kochani młodzi przyjaciele! W życiu nie ma rzeczy niemożliwych. Musisz wierzyć, musisz wysyłać w dal wibracje, wiarę – wiarę, która czyni cuda. Dostojewski był skazany na karę śmierci, mieli wyrok wykonać i kiedy lufy były wycelowane,przyjechał goniec z carskim ułaskawieniem. Musisz wyrobić w sobie przeświadczenie: wszystko w życiu jest możliwe i nie ma piłek straconych – tak jak w piłce nożnej. Ja byłem sportowcem, grałem w piłkę nożną, grałem w koszykówkę. Dopóki piłka w grze wszystko jest możliwe!

 

Książka „Jak ja ich kochałem” dostępna jest na stronie Wydawnictwa Axis Mundi.

Marcin Mieteń

kocha języki obce, podróże i książki, zainteresowany współczesną literaturą polską i kulturą arabską, a od niedawna także reportażem

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.