Propozycja (nie) do odrzucenia

Nie było w historii Stanów Zjednoczonych większej tragedii niż wojna secesyjna. We wszystkich konfliktach XX wieku zginęło mniej obywateli USA, niż sto pięćdziesiąt lat temu na polach Antietamu, Chancellorsvilla i Gettysburga. W tej traumie domowej rzezi, jaką zgotowali sobie Amerykanie, decydującą kartę zapisał jeden człowiek – generał Robert Edward Lee.
Spróbujmy wyobrazić sobie pewną sytuację. Jest marzec 1861 roku, Departament Obrony Stanów Zjednoczonych w Waszyngtonie. W biurze o przysłoniętych oknach i drogich, orzechowych meblach generał Winfield Scott stuka pomarszczonymi opuszkami palców o blat biurka. Jest zmęczony, nie tylko swoim wiekiem. Sytuacja w jego państwie jest, delikatnie mówiąc, napięta. W listopadzie ubiegłego roku nowym prezydentem USA został Abraham Lincoln, zwolennik zniesienia niewolnictwa. Stany południowe, w których czarna ludność była fundamentem gospodarki, zbojkotowały ten wybór i w niedługim czasie wystąpiły z Unii. Jeszcze w grudniu 1960 roku niepodległość ogłosiła Karolina Południowa, a w niedługim czasie kolejne dwanaście stanów, które następnie utworzyły odrębne państwo – Skonfederowane Stany Ameryki (CSA).
Scott przetarł zmęczone powieki, jego ojczyzna stała na krawędzi wojny domowej, a on nie mógł nic z tym zrobić. Czuł, że jego życie powoli dobiega końca. W czasie swej długiej kariery wojskowej zapisał się jako jeden z najwybitniejszych generałów w historii Ameryki. Był bohaterem wojny z Brytyjczykami i konfliktu z Meksykiem o Teksas, gromił wroga na każdym polu… Teraz mógł jedynie bezradnie się przyglądać, jak jego rodacy szykują proch i bagnety do bratobójczej walki.
Dębowe drzwi jego gabinetu otwarły się nagle. We framudze stanął pułkownik Robert Lee, którego Scott dwa tygodnie wcześniej kazał do siebie sprowadzić. General miał poważną ofertę wobec swego podkomendnego, zamierzał złożyć mu propozycję, jak mu się zdawało, nie do odrzucenia. Uzdolniony oficer, otrzymawszy rozkaz, bezzwłocznie udał się z ogarniętego niepodległościową euforią Teksasu wprost do Waszyngtonu. Nie wiedział, czego się spodziewać, miał pięćdziesiąt cztery lata, a nogi drżały mu jak młodemu kapralowi, tuż przed swoją pierwszą bitwą. Nieśmiało zamknął za sobą drzwi i powoli podszedł bliżej biurka. Spojrzał staremu Scottowi w oczy.
– Generale, wzywał mnie pan.
– Zgadza się, pułkowniku. Czy podróż minęła bezpiecznie? Zresztą, nie musi pan odpowiadać, obaj dobrze wiemy, co dzieje się w naszym kraju.
– Tak, sir, to prawda. Zdarzyły się rzeczy, których nie mogliśmy przewidzieć…
– Z całym szacunkiem, pułkowniku, ale proszę sobie darować tę polityczną poprawność. Mogliśmy, właściwie przewidzieliśmy jak może się to wszystko skończyć, a jednak staliśmy bezczynnie. Teraz, niestety, jest już za późno.
– Za późno na wyjaśnienie nieporozumień?
– Za późno na uniknięcie wojny! Wciąż jest pan nadto uprzejmy, pułkowniku. W polityce by pana zjedli, może to i lepiej, że trudni się pan czymś innym. Ja jednak całe swoje życie zajmowałem się wojaczką, a i tak skończyłem tutaj. Będę się modlił, aby podobny los nie spotkał i pana.
– Za pozwoleniem, generale, mógłbym jednak wiedzieć, po co zostałem wezwany?
– I to mi się podoba, pułkowniku Lee, wreszcie usłyszałem od pana konkret. Ja też zatem nie będę owijał w bawełnę, zbyt długo wszyscy tak robiliśmy. Pułkowniku, byłem pana przełożonym w czasie wojny z Meksykiem, odznaczył się pan wtedy sporymi umiejętnościami, które, jak mniemam, przez te wszystkie kolejne lata sumiennie pan rozwijał. Szczerze nie spotkałem do tej pory bardziej utalentowanego i sumiennego dowódcy niż pan. Ja jestem stary, pułkowniku, niewiele jeszcze pożyję, a ta wojna, wbrew temu co gadają tam na górze, może potrwać parę dobrych lat.
– Jeśli mogę, generale. Czy mam rozumieć zatem, że…
– Tak jest, pułkowniku, dobrze pan rozumie. Składam panu propozycję objęcia stanowiska głównodowodzącego armii Stanów Zjednoczonych w przypadku wybuchu wojny domowej. Co Pan na to?
Od kolonii do mocarstwa
Opuśćmy na chwilę gabinet generała Scotta i cofnijmy się o kilkadziesiąt lat. Historia Stanów Zjednoczony rozpoczyna się czwartego lipca 1776 roku. Wtedy to trzynaście brytyjskich kolonii na wschodnim wybrzeżu Ameryki Północnej ogłosiło utworzenie własnego, niepodległego państwa. Uciśnieni sankcjami gospodarczymi potomkowie angielskich osadników po siedmiu latach wojny pokonali europejskich kolonizatorów, a cztery lata później wprowadzili pierwszą na świecie konstytucję.
Młode państwo rozwijało się dynamicznie, błyskawicznie pochłaniając kolejne terytoria Nowego Świata. W 1803 roku Napoleon sprzedał Amerykanom Luizjanę za niebagatelną kwotę 15 milionów dolarów. W 1867 roku, już po wojnie secesyjnej, w ręce USA trafił największy stan – zakupiona od pogrążonego w kryzysie gospodarczym Cesarstwa Rosyjskiego Alaska. Ekspansja nie kończyła się oczywiście na drodze pokojowej. W czasie, gdy na wschodzie panowała demokracja, na zachodzie kolejne plemiona Indian były mordowane lub przesiedlane coraz dalej w głąb kontynentu. Dzisiejsze supermocarstwo, symbol wolności okresu PRL-u, budowane było na krwi i rozpaczy ludzi niemających żadnego związku z czymś, co dzisiaj określilibyśmy mianem cywilizowanego świata.
W roku 1823 piąty prezydent Stanów Zjednoczonych wprowadził w życie doktrynę, nazwaną od jego imienia doktryną Monroe’a. Zakładała ona w swych podstawach tzw. izolacjonizm – USA miały nie wtrącać się w interesy państw europejskich, pod warunkiem, że te uczynią to samo w drugą stronę. Umożliwiło to Amerykanom szybkie budowanie dominacji w regionie, opartej przede wszystkim na rozwoju gospodarczym. Jednak już w niedługim czasie w młodym imperium poczęły rysować się antagonizmy.
Północ – Południe
Choć Stany Zjednoczone narodziły się jako republika, to na szeroką skalę praktykowano tam niewolnictwo. Ludność murzyńska, pochodzenia afrykańskiego, była jednym z filarów gospodarki państwa, głównie jednak w jego południowych regionach. Na Północy dynamicznie rozwijał się przemysł, a w takich stanach jak Nowy Jork, czy Kalifornia rodził się kapitalizm, na potęgę budowano tam fabryki, w których bardziej opłacalne było zatrudnianie robotników, dawanie rąk do pracy i likwidowanie bezrobocia.
Inaczej sytuacja rysowała się na Południu, gdzie gospodarka oparta była na rolnictwie. Wolni obywatele USA byli tam albo farmerami, albo bogatymi plantatorami ziemskimi, uprawiającymi na swych polach bawełnę. To ci drudzy, przede wszystkim, posiadali niewolników, ich wielkie plantacje funkcjonowały dzięki morderczej pracy czarnej ludności.
Konserwatywne Południe i prąca ku postępowi Północ – taki stan rzeczy nie mógł trwać wiecznie. Jedni ku drugim odnosili się z wyższością lub wręcz pogardą – Jankesi byli zwykłymi dorobkiewiczami gardzącymi tradycją, Południowcy zaś zacofaną ciemnotą, katującą czarnoskórych.
Od początku XIX wieku na północy USA począł kreować się ruch abolicjonistyczny, którego misją było uwolnienia czarnej ludności spod jarzma Białych. Ironia tej sytuacji polegała na tym, że ruch nie zdobył szerokiego poparcia dopóki, dopóty na Północy niewolnicy odgrywali znaczącą rolę w gospodarce. Kiedy jednak przestało być opłacalne ich utrzymywanie, zaczęto zastanawiać się nad ich wyzwoleniem. Oczywiście radykalni zwolennicy tego planu nie brali pod uwagę różnorodnej sytuacji gospodarczej w całym państwie. Dla nich liczył się tylko ich plan, rządza zmiany powodowana bynajmniej nie chęcią czynienia dobra, a ekonomicznych korzyści. Oczywiście znajdowały się w tym wszystkim jednostki szlachetne, chcące uwolnić Czarnych dla samego faktu ich uwolnienia. Mniejszość nigdy jednak niczego w demokratycznym państwie nie przegłosuje, w tym miejscu potrzeba większości, którą kieruje już tylko bilans zysków i strat.
Jesienią 1860 roku w Stanach Zjednoczonych odbyły się wybory prezydenckie, które na zawsze miały zmienić bieg historii. Sprzeciwiająca się niewolnictwu, młoda Partia Republikańska, wystawiła na swego kandydata pochodzącego z ubogiej, chłopskiej rodziny, Abrahama Lincolna. W dominującej do tej pory na scenie politycznej Partii Demokratycznej doszło z kolei do rozłamu, progresywiści z Północy postawili na senatora Stephena A. Douglasa, z kolei konserwatyści z południa na Johna Cabella Breckinridge’a. Choć obaj demokraci zdobyli łącznie więcej głosów niż Lincoln, wybory wygrał kandydat republikanów, w powszechnym przekonaniu zwolennik zniesienia niewolnictwa.
W stanach południowych reakcja była natychmiastowa. Jeszcze 17 grudnia 1860 roku władze ustawodawcze Karoliny Południowej zwołały specjalną konwencję i zdecydowały o wystąpieniu z Unii. W styczniu w jej ślady poszły kolejne terytoria: Missisipi, Alabama, Floryda, Georgia, Luizjana, Teksas. W lutym delegaci tych stanów zorganizowali specjalną konferencję w Montgomery w Luizjanie, by powołać do życia nowe państwo – Skonfederowane Stany Ameryki ze stolicą w Richmondzie, z prezydentem Jeffersonem Davisem na czele i nową konstytucją, bliźniaczo podobną do amerykańskiej, ale podkreślającą rolę i położenie niewolników. Nadal niezdecydowane pozostawały tzw. stany graniczne, w których silne były wpływy obu stron konfliktu. Czarę goryczy przelał wtedy sam Lincoln, zarządzający powołania na tych terenach milicji lokalnej, mającej stłumić ewentualne próby secesji. Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. W kwietniu 1861 roku do Konfederacji dołączyły kolejne stany: Arkansas, Karolina Północna, Tennessee oraz Wirginia, z której pochodził pułkownik Robert Lee.
Nadejście katastrofy
Oczywiście samo wystąpienie kilku stanów z Unii, a następnie utworzenie przez nie odrębnego państwa, nie było jednoznaczne z wybuchem wojny. W konstytucji Stanów Zjednoczonych jasno było określone, że przynależność konkretnych terenów do USA jest dobrowolna i w każdej chwili można z niej zrezygnować. Była to jednak tylko teoria, dla Abrahama Lincolna oczywistym było, że kraj rozpaść się nie może. Chodziło przecież o jego pozycję, zapewnienie mu dominacji demograficznej, gospodarczej i politycznej. Prezydent szukał pretekstu do wszczęcia działań zbrojnych, liczył na szybkie pokonanie buntowników i powrót do starego ładu. Beczką prochu miał być przybrzeżny Fort Sumter, znajdująca się w Karolinie Południowej twierdza. Jej załoga, składająca się z żołnierzy wiernych Unii, nie chciała opuścić swoich stanowisk, gdy wojska Konfederacji ją otoczyły. Z żadnej ze stron nie otwarto ognia, sytuacja była patowa. W tym momencie Lincoln zdecydował, aby drogą morską wysłać do fortu okręt. Nie był to jednak statek wojenny, a tylko zaopatrzeniowy. Prezydent wiedział, że Konfederaci i tak będą zmuszeni otworzyć ogień, bo w przeciwnym razie oblegana twierdza otrzymałby zapasy żywności.
Działa rozgrzmiały 12 kwietnia 1861 roku i tę datę uznaje się za początek wojny secesyjnej, najkrwawszego w dziejach Ameryki konfliktu, konfliktu, do którego wcale nie musiało dojść. W Konfederacji bowiem nikt o zdrowych zmysłach nie sądził, że rozprawa zbrojna z Unią zakończy się zwycięstwem. Liczono na akceptację secesji przez Waszyngton i pokojowe egzystowanie dwóch państw. Do wojny doprowadził Lincoln i jego współpracownicy, nie mogący pogodzić się z utratą wpływów na licznych terytoriach. Po jednej stronie stanęła uprzemysłowiona Północ, z niemal trzydziestoma milionami mieszkańców, posiadająca liczne fabryki produkujące najnowocześniejszą broń. Po drugiej – rolnicze Południe, zamieszkałe przez dziewięć milionów ludzi, z czego jedną trzecią stanowili niewolnicy, a głównym źródłem dochodów była sprzedaż bawełny do Europy.
Wielką naiwnością jest twierdzić, że Lincoln rzeczywiście był abolicjonistą. Taka a nie inna opinia na jego temat wyrosła z jego życia. Urodzony w ubogiej rodzinie, w młodości pracował na roli. Stał się naturalną przeciwwagą dla wszystkich tych polityków, którzy nigdy nie zakosztowali biedy. Liberałowie nie musieli znać jego poglądów, wystarczyły im jego czyny. Zobaczyli w nim tego, który wreszcie zniesie instytucję niewolnictwa. Podobnie zareagowali konserwatyści z Południa. Jeszcze przed ogłoszeniem wyników wyborów rząd Karoliny Południowej zadeklarował, że jeżeli syn cieśli z Kentuchy zostanie prezydentem, to jego stan wystąpi z Unii.
Sam Lincoln nie bał się wygłaszać na głos swych poglądów, choć nie były już one przez nikogo słuchane. Wolał, jak sam twierdził, utrzymać niewolnictwo, niż dopuścić do rozpadu swojego państwa. Kiedy już jednak rozpad ten stał się faktem, to robił wszystko, aby jak najszybciej doprowadzić wojnę do końca i rozpocząć odbudowę kraju. Nie zawsze wtedy jego decyzje szły w parze ze szlachetnymi ideami abolicjonistów. Nie od razu zgodził się na proklamację zniesienia niewolnictwa. Gdyby bowiem po jej ogłoszeniu czarnoskórzy zaczęli masowo uciekać z plantacji Południa, a co za tym idzie Konfederacja przestałaby dostarczać bawełnę na Stary Kontynent, to mocarstwa europejskie mogłyby pokusić się o zbrojną interwencję. Dopiero kolejne zwycięstwa na froncie Unii sprawiły, że prezydent poczuł się wystarczająco pewnie. Od 1 stycznia 1863 roku każdy czarnoskóry mieszkaniec Ameryki miał zyskać wolność. Oczywiście CSA proklamacji tej nie uznały, na jej plantacjach wciąż pracowali niewolnicy, bo bawełna, będąca wynikiem tego wyzysku, była niezbędna, aby zdobyć środki na wojnę z uprzemysłowioną Północą.
Pamiętajcie, że jesteście synami Wirginii!
Największą tragedią wojny secesyjnej był fakt, że była to wojna domowa. Nie ma dla narodu katastrofy bardziej dotkliwej niż bratobójczy konflikt. Wody Missisipi, Ohio i Potomacu spłynęły krwią synów, braci i ojców, i nie ma w tym żadnej przesady. Jeszcze tuż przed wybuchem konfliktu dantejskie sceny rozgrywały się w armii USA, w której służyli zarówno mieszkańcy Południa jak i Północy. W jednej chwili przyjaciele z tych samych oddziałów zdali sobie sprawę, że stoją po przeciwnych stronach barykady. Dochodziło do licznych samosądów, pobić i dezercji, a szeregowi z jednych regionów państwa buntowali się przeciwko oficerom z innych. Najbardziej dramatyczna sytuacja zaszła w tzw. stanach granicznych, jak Kentuchy czy Missouri, gdzie część społeczeństwa opowiadała się za Północą, a część za Południem. Nieraz naprzeciwko siebie stawali członkowie rodzin, których dzieliły sprzeczne idee.
I właśnie te idee były fenomenem wojny secesyjnej, bo sprawa nie toczyła się o sam fakt akceptacji lub nieakceptacji niewolnictwa. Większość farmerów z Południa nie myślała nawet o zakupie niewolnika, bo albo nie było ich na niego stać, albo zwyczajnie uznawali to za nieetyczne. Sam pułkownik Lee był abolicjonistą i to z pewnością większym niż Lincoln. W przeciwieństwie jednak do zaślepionego prezydenta miał świadomość, że nagłe uwolnienie milionów niewolników nie tylko zrujnuje gospodarkę Południa, ale stworzy też rzeszę bezrobotnych, dla których nie będzie pracy; bo co innego dać Czarnym wolność, a co innego swobody obywatelskie. O tym już w Waszyngtonie nie myślano, o swoje prawa musieli upomnieć się potomkowie samych niewolników, którzy wywalczyli je dopiero sto lat później.
Drugim ważnym aspektem wojny domowej w USA stało się zjawisko, które dziś nazwalibyśmy patriotyzmem lokalnym. Stany Zjednoczone w XIX wieku przypominały (i nadal przypominają) coś na wzór dzisiejszej Unii Europejskiej. Mieszkaniec konkretnego stanu bardziej utożsamiał się z nim, niż z całym państwem. W pierwszej kolejności określał siebie mianem obywatela Wirginii, Teksasu czy Arizony, a dopiero w drugiej jakiegoś większego organizmu politycznego. I właśnie ten stanowy patriotyzm kreślił oblicze całego konfliktu, bo jeżeli farmerzy z Południa nie posiadali niewolników, o których rzekomo toczyła się wojna, to o co właściwie walczyli? Odpowiedź brzmi: że o swój kraj, o swój dom. Nie jakiś zlepek terenów, który łączyła wspólna konstytucja i godło, ale ojczyznę, w której się urodzili i wychowali. Początkiem wojny Konfederacja odnosiła zwycięstwo za zwycięstwem, bo w swoich szeregach miała ludzi broniących własnego kraju. Choć gorzej wyposażeni, często głodni i odziani w łachmany, żołnierze Południa byli bardziej zdyscyplinowani i chętni do walki. Armia Unii czuła się w tym momencie jak najeźdźca i być może tylko na szczytach władzy naprawdę wierzono, że gra toczy się o słuszną sprawę.
Samo patriotyczne rwanie się do walki nie sprawiło jednak, że wojna secesyjna trwała ostatecznie cztery długie lata. Unia dysponowała przecież ogromnym potencjałem demograficznym, wystawiła armię liczącą dwa miliony żołnierzy, w dodatku świetnie wyposażoną. Secesjoniści byli wstanie zmobilizować 850 tys. ludzi, a i tak było to trzy czwarte wszystkich zdolnych do noszenia broni mężczyzn na Południu. Do tego, że Konfederacja niemal wygrała tę wojnę przyczynił się fakt, że w jej szeregach stanęła najlepsza generalicja, a wśród niej pułkownik Robert Edward Lee, mianowany na początku konfliktu generałem, a na jego końcu – głównodowodzącym wszystkich sił Południa. Był niewątpliwie najlepszym dowódcą tej domowej rzezi i jednym z najwybitniejszych w całej historii Ameryki, stosował metody walki, które były prekursorskie w jego czasach, a które na szeroką skalę zostały wykorzystane dopiero w czasie I wojny światowej. Bezbłędnie przewidywał ruchy przeciwnika i znajdował jego słabe punkty w które bezlitośnie uderzał. Latem 1863 roku niemal stutysięczna armia Konfederacji zbliżała się do Waszyngtonu, Lee wygrywał bitwę za bitwą i wszystko wskazywał na to, że Południe jakimś cudem ocali swoją niepodległość. Wtedy to, pod koniec czerwca, jego armia natrafiła na równie liczne siły Unii w okolicach Gettysburga. Lee miał wybór: mógł zawrócić i maszerować na stolicę wroga zostawiając za sobą jego armię bądź wydać jej bitwę. Wybrał tę drugą opcję i jedyny raz w okresie całej wojny nie bronił się, lecz zaatakował. Jak się okazało, była to decyzja na miarę przegrania całego konfliktu. Konfederaci ponieśli ogromne straty, podobnie zresztą jak Unia, lecz oni mogli sobie pozwolić na ich uzupełnienie. Armia Północnej Wirginii musiała się wycofać. Już nigdy Południe tak bardzo nie zagroziło Waszyngtonowi i do końca wojny mogło tylko odpierać jego ataki, by ostatecznie skapitulować 9 kwietnia 1865 roku.
To, co zdarzyło się później, to dziesięcioletni plan odbudowy zdewastowanych stanów południowych, które siłą musiały powrócić na łono USA. Gospodarka w tamtych rejonach całkowicie podupadła, wszyscy niewolnicy, zgodnie z ideą, zostali uwolnieni i – tak samo zgodnie z przewidywaniami ludzi nieco mądrzejszych – utworzyli kilkumilionową rzeszę bezrobotnych, która w obliczu braku perspektyw, w dużej mierze poczęła trudnić się przestępczością. Nie wystarczyły genialne umiejętności dowódcze generała Lee, aby zmienić bieg dziejów, musiały one ulec przewadze demograficznej i przemysłowej Północy. Choć Konfederaci wygrywali bitwę za bitwą, to wystarczył jeden błąd, aby wszystko poszło w rozsypkę.
Trudno mówić, co by się stało, gdyby w 1863 roku siły Południa zdobyły Waszyngton, można jednak pokusić się o parę spekulacji. Z pewnością Lincoln byłby zmuszony do zaakceptowania secesji. W ten sposób na kontynencie amerykańskim funkcjonowałoby nie jedno a dwa państwa, które, mimo licznych sprzeczności, w końcu zaczęłyby ze sobą koegzystować. Niewolnictwo co prawda dalej by funkcjonowało, jednak z czasem władze Południa zrozumiałyby, że taki model gospodarki staje się coraz mnie efektywny i stopniowo (ale nie nagle) poczęto by przyznawać wolność czarnoskórym. Nie byłoby takiej przestępczości i takiego bezrobocia wśród wyzwolonych niewolników. Nie byłoby takich strat ludzkich i materialnych, jakie doprowadziły stany południowe do ruiny. Wreszcie, nie byłoby zażyłej niechęci między Północą a Południem, jaka trawi Stany Zjednoczone po dziś dzień.
Propozycja do odrzucenia
Na koniec przenieśmy się jeszcze na chwilę do gabinetu generała Winfielda Scotta. Pułkownik Lee stał lekko oszołomiony, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Wmawiał sobie, że mimo całego absurdu dziejącego się wokół, nie będzie musiał znaleźć się w równie niedorzecznym położeniu. A jednak. Z jednej strony nie należało zastanawiać się nad przyjęciem takiej nobilitacji, z drugiej, nie mógł wiedzieć, jak w obliczu secesji innych stanów zachowa się jego ukochana Wirginia. Jeżeli również wystąpiłaby z Unii…
– Pułkowniku – generał Scott wydawał się zniecierpliwiony – czy usłyszał pan pytanie?
– Tak, sir. – Lee jakby ocknął się z amoku.
– Czy wobec tego przyjmuje pan propozycję zastąpienia mnie na stanowisku głównodowodzącego armią Stanów Zjednoczonych?
– Sir, to dla mnie wielki honor – zawahał się na chwilę, a słowa z trudem przechodziły mu przez gardło – muszę jednak odmówić.
– Odmówić? – Scott mimo wszystko wydawał się spokojny.
– Tak, sir, jeżeli musiałbym walczyć z Konfederatami, a wśród nich znalazłaby się Wirginia… nie potrafię sobie tego wyobrazić.
– Rozumiem pana, cóż… naprawdę rozumiem. Mimo wszystko jednak, w obliczu takiej sytuacji, nie mamy o czym rozmawiać. Do tej pory szanowałem wszystkie pana decyzje, pułkowniku Lee, uszanuję i tę. Żegnam zatem pana, do następnego spotkania… mam nadzieję.
– Sir.
Lee lekko skłonił głowę, następnie powoli się odwrócił i ze ściśniętym sercem ruszył w stronę drzwi. Głos generała Scotta po raz ostatni dobiegł go we framudze.
– Pułkowniku Lee, niech Bóg ma w opiece Amerykę, jeżeli zdecyduje się pan walczyć po ich stronie.
Marek Blacha