Alchemia słowa

Lubię czytać i czytam dużo, odkąd nauczyłam się rozpoznawać litery w dzieciństwie. W dodatku od zawsze im grubsza była książka i im bardziej odradzano mi sięganie po nią – bo jest za trudna lub bo mnie wynudzi – tym chętniej do niej zaglądałam. W najmłodszych latach życia po przeczytaniu wszystkiego, co było w zasięgu ręki z zakresu tak zwanej literatury młodzieżowej, szybko zaczęłam sięgać po rzeczy poważniejsze czyli nazwiska tak znaczące w literaturze jak Dickens, Dostojewski, Kafka, Eco, Prus. Znajomi znając moje upodobania przynosili mi na urodziny książki Manna, Prousta, Joyse’a. Do tego dochodziły biografie, powieści historyczne, książki popularno-naukowe. Zainteresowania zawsze miałam rozległe i bardzo chętnie dla odmiany po przeczytaniu „soczystej” powieści sięgałam po książkę przyrodniczą albo z zakresu socjologii. Któregoś razu przeglądając biblioteczkę dziadka natrafiłam na „Iliadę” Homera i trochę niechętnie wzięłam ją do ręki – bo gruba i anachroniczna. Przez resztę wakacji spędzanych u dziadków nie mogłam się od niej oderwać – cały świat dla mnie zniknął – przeniosłam się całkowicie pod Troję i mogłam nawet nie jeść, byle tylko nikt nie przeszkadzał mi w lekturze. Potem podczas studiów z podobnym zapałem studiowałam „Dzieje” Herodota. Nigdy nie odstraszała mnie objętość książki, ilość opisanych w niej szczegółów czy waga podjętego tematu. Należę też zdecydowanie do tej grupy czytelników, która lubi w książkach opisy – długie i jak najbardziej szczegółowe.
Może się mylę, ale jeśli nie każdy, to prawie każdy prawdziwy mól książkowy marzy przynajmniej raz w życiu o tym, żeby zostać pisarzem. Tym bardziej, że zdarza mu się trafiać na książki, co do których jest przekonany – po przeczytaniu takiej ilości różnych dobrych rzeczy – że sam napisałby je dużo lepiej. Są jednak i tacy, którzy z taką nabożnością i jednocześnie pokorą podchodzą do prawdziwych mistrzów „pióra”, że nigdy nie ośmieliliby się mierzyć tak wysoko oddając to pole tym, którzy faktycznie są do tego powołani. Wolą bowiem nie napisać ani jednego słowa w życiu niż zyskać miano grafomanów.
Biorąc pod uwagę to, co powyżej – i co należy traktować jako wstęp, który znajdzie swoje uzasadnienie w dalszej części tego tekstu – z zainteresowaniem sięgnęłam po najnowsze wydanie „Alchemii słowa” Jana Parandowskiego, książkę, którą wydawnictwo Dowody na Istnienie postanowiło wznowić i zainteresować nią kolejne grono czytelników lub zachęcić do powrotu tych, którzy już ją znają. Kto z kochających książki nie chciałby zajrzeć za „kulisy” i podejrzeć, jak powstają? Kto nie chciałby podpatrzeć – z ukrycia – skupionego nad swoją pracą pisarza? Dowiedzieć się, skąd czerpie tematy i wenę, żeby móc zapisać tak wiele stron, które zapadają w serce tak wielu czytelnikom. Kto nie chciałby przyjrzeć się z bliska tej magii tajemnej, dzięki której powstaje dzieło trwalsze niż cokolwiek innego na świecie. Sięgając po „Alchemię słowa” obiecywałam sobie naprawdę wiele.
Z miłości do książek i wielkiego szacunku dla pisarzy zawsze staram się pozytywnie nastawiać do każdej lektury i nie oceniać wartości książki po przeczytaniu jej pierwszych stron. Bywa tak przecież bardzo często, że dopiero kiedy dotrzemy do strony ostatniej, jesteśmy w stanie docenić zamysł autora. Bywa jednak i tak, że do ostatniej strony nie jesteśmy w stanie dobrnąć – wtedy wiadomo, że nie po drodze nam z daną książką. Przyznam szczerze, że właśnie to spotkało mnie przy lekturze „Alchemii słowa”. Trudno się do tego przyznać, bo być może świadczy to po prostu o moich własnych niedostatkach. Tego nie wykluczam. W międzyczasie skończyłam czytać kilka innych książek, po czym wciąż wracałam do „Alchemii” – głównie dlatego, że nie lubię łatwo się poddawać. Jednak lektura była drogą wyboistą i trudną – cały czas czułam, że coś jest nie tak albo z tą książką, albo ze mną. I jakże wielką ulgą było dla mnie dotarcie do ostatnich stron książki i znalezienie tam posłowia Jacka Dehnela, w którym pisze niemal dokładnie to, co było w mojej głowie podczas lektury. A więc jest przynajmniej jeszcze jedna osoba na świecie, której lektura „Alchemii słowa” nie sprawiła przyjemności? W dodatku jakże inny jest styl pisania Dehnela, przejrzysty i lekki, w porównaniu ze stylem autora, którego książkę udało mi się ambitnie doczytać do końca. Zupełnie jak powiew świeżego powietrza po tygodniach spędzonych w miejscu nieco dusznym. Jacek Dehnel, opisując swoje przeżycia z dziełem Parandowskiego używa wprost słowa „męka”. Ja sądziłam, że być może mój gust czytelniczy jest wciąż jeszcze nie wyrobiony, skoro książka, którą Mariusz Szczygieł określa swoją „miłością”, nie porywa mnie w ogóle.
W wielkim skrócie – który na pewno „zniesmaczyłby” autora „Alchemii słowa” – jest to książka o pisarzach i o pisaniu. Sporo w niej o powołaniu, o natchnieniu, o trudach „zawodu” pisarza, mękach, cierpieniach, bólu tworzenia a potem chwale i nieśmiertelności, jaką dają powołane do życia i już na zawsze umieszczone na stronach książki słowa. Autor odsłania nam sekrety warsztatu pisarza, drogę od pomysłu do momentu, kiedy książka trafia na półki księgarń; pisze o tym, co daje pisarzom natchnienie a co im w pisaniu przeszkadza. Jest też i o koligacjach rodzinnych, związkach uczuciowych, uniesieniach i zawodach serca. Ale także o podejściu różnych twórców do polityki, do przyrody, do zwierząt i wielu innych rozmaitych spraw. W książce znajdziemy dziesiątki nazwisk twórców literatury począwszy od Homera i Owidiusza, poprzez Wilde’a, Byrona, Baudelaire’a, Ibsena czy Zolę, po naszych wybitnych, takich jak Mickiewicz, Norwid, Prus, Sienkiewicz i wielu, wielu więcej. Wymienione nazwiska to tylko przykłady, zupełnie przypadkowo przeze mnie wybrane.
Książka Parandowskiego jest naszpikowana szczegółami. Autor w kolejnych rozdziałach rozkłada dosłownie na części pierwsze warsztat pracy pisarza posługując się bardzo licznymi przykładami. Treść zdaje się tak „gęsta” od informacji, że zamiast cieszyć się lekturą ma się chwilami wrażenie, że raczej brnie się przez nią z trudem i nawet nie śni o szybkim dotarciu do końca. Ilość podanych tu ciekawostek lub faktów trudno jest ogarnąć. Jednocześnie podczas lektury pojawiają się w głowie takie pytania: Czy Parandowski był większym, lepszym pisarzem niż na przykład Sienkiewicz i czy ma prawo oceniać Sienkiewicza i opisywać nam go jako kogoś, kto nie błyszczał na co dzień inteligencją i lepiej już było czytać jego książki? Czy w ogóle jakikolwiek pisarz ma prawo opisywać i z poczuciem pewnej wyższości komentować zwyczaje twórców, którzy dzięki swoim dziełom zapisali się w historii literatury na zawsze? W końcu w „Alchemii” roi się od tych naprawdę najbardziej znaczących nazwisk. Ton autora, który wyraźnie stawia siebie w pozycji kogoś, kto posiadł wszystkie tajniki opisywanej sztuki i może z wyższością wypowiadać się o innych pisarzach, psuł mi przyjemność czytania w największym stopniu. Bo czy którykolwiek ze znanych wielkich pisarzy – obecnej epoki lub każdej innej – może nadać sobie miano największego i przez to powołanego do oceniania wszystkich pozostałych?
Są jednak i tacy, których „Alchemia słowa” zachwyca i być może znajdą się kolejni. Czyż to może dziwić? Autor rzeczywiście postarał się o informacje i smaczki, które mogą zaintrygować i w jakiś sposób przenieść czytelnika w miejsca i czas powstawania największych dzieł literatury w Polsce i na świecie. Dla wielu miłośników literatury będzie to niezwykła podróż w miejsca upragnione, dotąd im nie znane, a gdzieś w tle, „za plecami” pisarza dostrzegą być może czuwające nad jego dziełem muzy – matki chrzestne tej książki – Kaliope, Erato czy Euterpe. Być może też odnajdą na stronach książki tę magię, dzięki której słowo – coś tak niematerialnego i nieuchwytnego – zyskuje swoją moc i nieśmiertelność. Jeśli chodzi o mnie – być może alchemia nie pociąga mnie tak bardzo, jak sądziłam i dlatego ta magia podczas lektury gdzieś mi umknęła. Być może w innym czasie, w innym miejscu – a być może w ogóle nie jest to pozycja dla mnie. A przecież literaturę i umiejętność „czarowania” słowem cenię sobie najbardziej na świecie. Być może jednak ta książka zasługuje na specjalną uwagę i warto nawet się trochę „namęczyć” i zmierzyć z nią, żeby przekonać się samemu. To całkiem możliwe i tego nie wykluczam. Ale nie wykluczam także i tego, że okaże się nikomu niepotrzebna, bo czy faktycznie interesuje nas tak subiektywne spojrzenie na temat tak bardzo złożony, obszerny, delikatny, różnorodny i nieskończony – którego nie da się wyczerpać ani w jednej, ani w kilku książkach, ani w obecnym, ani w żadnym innym czasie?
Alchemia słowa, Jan Parandowski, Dowody na Istnienie Wydawnictwo, Warszawa 2020 r.