Głosy

Jezioro Solińskie

Mój spokojny sen przerwały słowa. Wybudziły mnie dość leniwie, jakby nie zawracając sobie głowy moją obecnością. Odurzony senną pajęczyną, jeszcze nie potrafiłem skupić się na tyle, aby wychwycić ich źródła i rozłożyć je na czynniki pierwsze. Ponieważ były tłumne i szumne, nie wiedziałem, o czym mówią, ale dialog nie ustawał i biegł niczym rwisty potok.

Kiedy pajęczyna oblepiająca moją świadomość nieco skruszała, coraz celniej umiejscawiałem niepokojący i nieprzerwany strumień owej rozmowy.

Głosy dochodziły z mojej głowy.

Przyznam szczerze, że pomimo powszechnego mniemania i zasady przewidywalności, nie zachowałem się jak archetyp bohatera horroru psychologicznego i nie wpadłem w panikę rozłupując czaszkę, wydobywając mieszkające we mnie szaleństwo, nie kwestionowałem swojego zdrowia psychicznego i nie zadzwoniłem zrazu po światowej sławy egzorcystę. A to wszystko dlatego, że kiedy skierowałem światło mojej świadomości ku wnętrzu, coś zaskoczyło w trybikach maszyny umysłu i zdałem sobie sprawę, że przecież głosy zawsze tam były. Towarzyszą mi odkąd pamiętam, jako szum tła wypełniającego moje wiecznie napędzane stresem życie. Taki stres bardzo lubi żywić się czasem – raison d’être jego egzystencji – jak wysokooktanowym paliwem, a każdy doskonale wie, że oddając pasożytowi zbyt dużo naszego cennego surowca, nie pozostanie go na własne potrzeby. Stres będzie się o niego upominał, aż wytrzebi z nas co do resztki jego zasoby. W takim środowisku ciężko o chwilę dla siebie.

Najśmieszniejsze jest to, że głosy nie wybudziły mnie podczas jakiegoś napiętego okresu życia. Wręcz przeciwnie, korzystałem z uroków urlopowicza, podziwiając rozpościerające się, kojące widoki Jeziora Solińskiego. I, paradoksalnie, w tamtym momencie, kiedy czas na zewnątrz nieco zwolnił, uszczknąłem nieco z tego momentu, by pochwycić się na tym, że moje wewnętrzne ja nigdy nie ma zamiaru wrzucić na niższy bieg.

Nim całkowicie wytrąciłem się z tego momentu, wsłuchałem się w treść dyskusji toczącej się pod powierzchnią świadomości, by nieco bardziej zrozumieć problem. Kiedy udało mi się wychwycić meritum, wyłowiłem to, co najbardziej trawiło potencjał mojego spokoju. Słyszałem, jak głosy analizują każdy moment, jak rozczłonkowują zdarzenia minione i jak na ich podstawie domniemają ich konsekwencje w przyszłości, raczej malując ją w czarnych barwach i ubolewając z tej przyczyny. Uruchomiła się samonapędzająca machina, istne perpetuum mobile, zadaniem którego było rozwiązywanie problemów, które nawet nie zdążyły jeszcze zaistnieć w rzeczywistości! Ba, nawet – wedle zasady fizyki kwantowej – miały pozostać w domenie prawdopodobieństwa i być może nigdy się nie ziścić.

Poczułem się niekompletny, jakby coś rozerwało mnie na dwie części – Karola, który pozostał w domu, wraz z niekończącymi się problemami tułacza życia codziennego i na Karola, który wypoczywał w bieszczadzkim resorcie. Oczywiście wywiązał się z tego kolejny paradoks, ponieważ uważność całkowicie przebudziła się w tamtym momencie i zaczęła analizować poprzednie analizy, wpadając w spiralę chaosu. Na szczęście udało mi się ją przerwać dzięki prostej technice, skupiając na własnym oddechu, działającym jak hamulec na rozpędzonej autostradzie myślokształtów.

Przez resztę dnia dokonywałem obserwacji własnych myśli, taki mały eksperyment dociekający, na ile działam na autopilocie, a ile jestem świadom własnych czynów i myśli. W sferze teorii to brzmi bardzo prosto – obserwować myśli. W praktyce jednak niełatwo jest ujarzmić własną psychikę. To trochę tak jakby wskoczyć do wzburzonej rzeki i płynąć z jej nurtem, ale jednocześnie ciągle walczyć, aby samemu nie zatonąć. I nierzadko zdarzało mi się, obcując z własnymi myślami, tonąć w ich formach i ideach, zapominając, po co właściwie im się przyglądam, wciągając w dyskusję samego siebie. Dopiero po chwili włączyła się nadrzędna myśl, monitorująca cel tego eksperymentu.

To, co udało mi się zaobserwować, jest znamiennie dla człowieczeństwa. Czułem, jak moje myśli oblepiają się wokół wszystkiego co przede mną i poza mną. Doświadczając jakieś sceny, nadawałem jej subiektywnych znaczeń, obserwując ludzi krytycznie oceniałem ich powierzchowność – styl ubioru, mowy, poruszania się. Z niesmakiem spostrzegłem, że niczym wypaczone bóstwo analizuję pod względem własnych upodobań czy dana osoba mi się podoba, czy jej czyny są w mojej ocenie szlachetne czy godne potępienia. Czy coś jest brzydkie czy ładne, czy śmierdzi czy pachnie, czy jest nowe czy stare.

Maszyna analityczna pracowała na pełnej parze, nigdy nie dając czasu na wytchnienie, patrząc JAK JEST, zamiast stwierdzić, że po prostu JEST. Jeden głos przekrzykiwał drugi, w tle toczyła się już dyskusja na zupełnie inny temat, dotyczący lichej pogody czy niewygodnego krzesła, na którym zasiadłem. A gdzieś nad tym wszystkim pieczę sprawowało coś, czego nazwać nie można, ponieważ wtedy zatraciłoby się w szponach materializmu. Jednak zaryzykuję, i jako że jest to tekst literacki, nazwę to po prostu świadomością. Czystą, niezmąconą wpływem ego i obrazem fałszywego „ja”. Aby to dostrzec, trzeba się wyciszyć, pozwolić, aby nurt płynął swoim tempem i nie zanurzać się w nim, nie próbować płynąć pod prąd, nie zmieniać jego natury. I wtedy, przy odrobinie szczęścia, głosy cichną. Mógłbym rozpisać się tu na ten temat, puścić wodzę fantazji i zabarwić sugestywnym językiem, ale to nie sprawi, że ktoś, kto choć raz tego nie doznał, nagle dostąpi oświecenia. Ponieważ, jak powiedział Budda, palec wskazujący na księżyc nie jest księżycem. Pewnych podróży nikt nie jest w stanie przebyć za nas.

Kiedy się skupię, nadal słyszę głosy, szepczące i krzyczące. To dobrze. Ponieważ wtedy wiem, że ich myśli nie są moimi myślami i jestem w stanie obalić je z władzy, którą nade mną mają. Ale to spektrum skupienia jest jeszcze słabe, muszę ciągle go rozszerzać, inaczej nigdy nie wyrwę się z koła cierpienia.

Jakże wyzwalającym byłoby raz na zawsze wyzbyć się tych łańcuchów i po prostu patrzeć na świat takim, jaki istnieje we wszechobecnym momencie, nie marnując niepotrzebnie zasobów energii na wieczne krytykowanie, przesadne analizowanie, gniew, korelowanie marzeń z obawami. Po prostu być i przenikać całe Istnienie.

Karol Kolanko

Karol Kolanko

Lat 30, choć zakola na głowie sugerują dodanie kolejnych dziesięciu. Punktację nadrabia i zeruje bujną, rdzawą brodą. Zamiłowany słuchacz muzyki, niedzielny gracz konsolowy, okazjonalny cukiernik/kucharz amator, skupiony czytelnik literatury wszelakiego rodzaju. W nie mniejszym stopniu interesuje go również kino, które uważa za bratnią duszę literatury.

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.