Wiele twarzy kobiecości – recenzja „Mrs. America”

„Kobieta ma jeden wybór – być feministką albo masochistką” – czytamy na stronie tytułowej autobiografii Glorii Steinem. To zdanie kluczowe do zrozumienia najnowszej produkcji HBO, która zabiera widza do Ameryki lat 70. i wrzuca go w sam środek bitwy o wprowadzenie poprawki do Konstytucji Stanów Zjednoczonych dotyczącej równego traktowania kobiet i mężczyzn. Jednak, o dziwo, po obydwu stronach barykady stały… kobiety. 

Chociaż od wydarzeń ukazanych w „Mrs. America” minęło już prawie pół wieku, to oglądając, można odnieść wrażenie, że są to dyskusje żywcem wycięte z pierwszych stron najnowszych gazet. Bolesna aktualność sporu feministek i konserwatywnych fanatyczek działa na wiele kobiet jak płachta na byka, zważając na najświeższe wydarzenia w naszym kraju. I chociaż bardzo nie lubię używać tego sformułowania, to znowu trzeba przyznać: niewiele się od tamtej pory zmieniło.

Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że, pod pewnymi względami, serial bardzo przypomina „Opowieści podręcznej”. Z takimi zjawiskami jak druga fala feminizmu czy walka o równouprawnienie zetknął się zapewne każdy z nas, a historia ukazująca tę problematykę wyłącznie z jednej perspektywy byłaby dla wielu „odgrzewanym kotletem”. Jednak „Mrs. America” oferuje zdecydowanie więcej. Serial pokazuje sposoby manipulacji społeczeństwem, mechanizmy działania partii konserwatywnych oraz metody obrony patriarchatu, które są znacznie mniej oczywiste dla przeciętnego, niewtajemniczonego obywatela. Podobnie jak w „Opowieści podręcznej”, serial ostrzega nas przez radykałami oraz portretuje mechanizmy socjologiczne, którymi posługują się takie ugrupowania, by manipulować ludźmi. Jednak „Mrs. America” nie potrzebuje Gileadu (wykreowanego państwa z „Opowieści podręcznej”), by straszyć nas dystopijną wizją świata. Cała historia ma bowiem miejsce w Ameryce – krainie wolności. 

Autorka „Mrs. America” Dahvi Waller („Gotowe na wszystko”, „Mad Men”) wspięła się na wyżyny, jeśli chodzi o wielowymiarowość prezentowanej problematyki. Jakimś cudem – i nie jestem tutaj pewna, czy jest to zasługa scenariusza, czy fenomenalnej gry aktorskiej Cate Blanchett – udało się wykreować postać tzw. „zdrajczyni swojej płci”, która w niczym nie przypomina zgorzkniałej, konserwatywnej fanatyczki. Phyllis Schlafly jest wyrachowana, trzyma fason w każdej sytuacji i nigdy nie daje się ponieść emocjom. Jest całkowitym przeciwieństwem pełnych wigoru, bezwzględnych feministek walczących o swoje prawa. 

Podobnie jak w „Opowieści podręcznej”, twórcy serialu bardzo często cofają się, aby przedstawić widzowi konkretne fragmenty z życia Schlafly, które mogły mieć ogromny wpływ na kształtowanie się tak konserwatywnych poglądów, podtrzymując twierdzenie, że taki stosunek do świata nie bierze się przecież znikąd. Przez kilka pierwszych odcinków widzimy, jak Schlafly doświadcza porażki na płaszczyźnie politycznej, nie udaje się jej przebić w tematach militarnych, nie jest w stanie dorównać swojemu mężowi, a gdy w końcu udaje się jej dostać do Waszyngtonu, słyszy: „Rób notatki, ładnie piszesz”. Schlafly walczy ze światem, ale na swój własny, specyficzny sposób – kartami, które dostała od życia. 

Przedstawienie tak niesamowicie złożonej postaci zajęło twórcom znaczną część serialu, z tego powodu „druga strona” miała szansę wykazać się dopiero w dalszych odcinkach. Mając znacznie mniej czasu ekranowego, przedstawicielki „drugiej fali” dały równie dobry popis swojej gry aktorskiej i wykreowały niebywale złożone postacie. Grającą Glorie Steinem, Rose Byrne, dotychczas znana z mniejszych, często komediowych produkcji, z nieprawdopodobną charyzmą czaruje nawet najbardziej zatwardziałych widzów. Tak samo błyszczy Uzo Aduba, odtwórczyni Shirley Chisholm, pierwszej czarnoskórej kobiety w Kongresie i kandydatki na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Aduba znana jest już jako symbol aktywizmu społecznego, który z niebywałą łatwością przelewa na ekran, kreując postać dyskryminowaną podwójnie – zarówno przez swoją płeć, jak i kolor skóry. 

Poza absolutnie mistrzowsko dobraną obsadą, „Mrs. America” proponuje dużo więcej. Zderza ze sobą dwa całkowicie odmienne światy, które, koniec końców, walczą przecież w imię tej samej wartości – dobra kobiet. Światy te kreowane są nie tylko przez bohaterki, świetną robotę zrobili również scenografka Mara LePere-Schlopp („Detektyw”, „Django”), odpowiedzialna za kostiumy Bina Daigeler („Tylko kochankowie przeżyją”, „Narcos”) czy twórca muzyki Kris Bowers („Green Book”, „Jak nas widzą”). 

Każda z postaci ma swój wyjątkowy styl. Kostiumy działają w tej produkcji jak mundury – po jednym spojrzeniu wiemy, do której armii należy dana bohaterka. Spokój, organizacja i perfekcyjny porządek w grupie Schlafly są skonfrontowane z chaosem i luźnym podejściem zwolenniczek ERA. Twórcy nie idą na łatwiznę i nie pozwalają sobie na prostą dychotomię: konserwatystki – maniaczki, feministki – nieskazitelne bojowniczki o wolność. Dzięki temu, że twórcy nie dali się ponieść ani jednej, ani drugiej skrajności, serial jest niebywale wartościowy pod względem historycznym. W rzetelny sposób przedstawia fakty, o których widz nie musi mieć wcześniej żadnego pojęcia. Jest to nie tylko świetna powtórka z historii, ale również bardzo praktyczna lekcja na przyszłość. 

„Mrs. America” jest ponad wszystko genialnie zagranym serialem. Wciąga, jest wielowarstwowy i estetycznie doskonały. Przedstawia nieznaną wielu historię Stanów Zjednoczonych, zarówno jej wzloty, jak i upadki. Jest produkcją w 90% zrealizowaną przez kobiety i w 100% o kobietach, oraz o tym fragmencie polityki, w którym mężczyźni stanowią jedynie tło. 

9/10

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.