Blizny wypełniam złotem – wywiad Patrycji Dołowy z Urszulą Kluz-Knopek

Blizny wypełniam złotem
z Urszulą Kluz-Knopek, autorką „PlayDead.info. Śmierć i nieśmiertelność jako pojęcia z pozoru przeciwstawne w kulturze współczesnej” (wyd. Słowo/Obraz/Terytoria, 2020) rozmawia Patrycja Dołowy
PD: W „Latającym Domu Dobrej Śmierci”, a wcześniej w „Zmierzchu” zajęłaś się tematem umierania. To było jeszcze przed chorobą Twojego Taty, a więc skąd u Ciebie ta potrzeba?
UK-K: Od zawsze myślałam o śmierci. Dla mnie śmierć była naturalną częścią życia. Pierwsze wspomnienie: widzę ducha mojej babci. Inne: jestem z rodzicami na cmentarzu nad grobem babci, przeliczam sobie, ile lat miał mój tata, kiedy mu mama umarła i myślę, ile ja będę miała, gdy on umrze – ile razem będziemy żyli. Uwielbiałam słuchać requiem różnych kompozytorów. Nie zdawałam sobie sprawy, że ktoś może nie myśleć o śmierci codziennie. Mój partner kiedyś nie wytrzymał: „Przestań już, nie chcę wiedzieć, jakiej piosenki na czyim pogrzebie byś chciała posłuchać.” To mi uświadomiło, że ta moja relacja ze śmiercią jest wyjątkowa. Jeden z projektów roboczo nazwałam nawet „Wszystko, co mówię, i tak jest o śmierci”. W czasie doktoratu postanowiłam zbadać, dlaczego większość ludzi unika w ogóle mówienia czy myślenia o umieraniu i żałobie, podczas gdy dla mnie to takie ważne. Chciałam się dowiedzieć, co inni myślą, a co mówią na ten temat. Zależało mi, by usłyszeć, czym dla nich mogłaby być dobra śmierć – ich własna lub śmierć ich bliskich, co musi się stać, żeby ktoś mógł dopuścić do świadomości, że umrze, że umrze jej/jego mama, ukochany.
Zrozumiałaś dlaczego to Cię tak zajmuje?

Urszula Kluz-Knopek, fot. Emanuel Knopek
Przyjęłam to. Wiele osób się dziwi: jak to? przecież ty jesteś taką pozytywną, radosną osobą, dlaczego zajmujesz się śmiercią? Ale to nie jest tak, że temat, który badam, o którym wiele myślę, dominuje moją codzienność i inne uczucia. On po prostu wśród nich jest. To, że większość ludzi o czymś nie mówi, nie znaczy, że tego bardzo dotkliwie nie ma.
Mnie z kolei wielu ludzi pyta, po co zajęłam się tematem Zagłady. A ja czuję, że to dotyczy nas wszystkich tu, gdzie żyjemy, że Zagłada jest wciąż obecna w nas niezależnie czy o niej rozmawiamy czy nie. Myślę, że to trochę podobne. Temat śmierci jest wciąż obecny w naszej kulturze, ale odcinamy się od niego, nie chcemy się z nim kontaktować. Ty otwierasz nas na możliwość bycia z tematem śmierci, obejrzenia go z bliska.
Na śmierć nawet brakuje języka. Skupiamy się na tym, jak jej zaprzeczyć, a nie nauczyć się z nią funkcjonować. Socjologowie zwracają uwagę, że to pierwszy raz w kulturze, gdy życie i śmierć tak wyraźnie traktowane są jako przeciwieństwa, a nie coś, co z siebie wynika. Traktujemy śmierć jak karę – najgorszą rzecz, jaka może nas spotkać i boimy się jej. Wymyślamy różne zastępstwa, różne sposoby, by ją ukrywać. Rzadko patrzymy na nią, jako coś, co jest z nami wciąż od narodzin. Dwa mocno związane ze sobą procesy. A przecież śmiercią nasze istnienie się nie kończy. Jeśli kogoś kochamy, ta miłość, a wraz z nią osoba nadal trwa, mimo, że jej fizycznie nie ma. Ja budzę się rano i kończę dzień zawsze z myślą o Tacie. To już rok. Owszem, ta żałoba się zmienia, ewoluuje, ale jest. To doświadczenie, którego się nie spodziewałam. Przez pięć lat można czytać tylko książki o śmierci, a mimo to jest zaskoczenie. Nie da się tego przewidzieć, ale warto się na to otworzyć.
Pracując nad Piotrusiem Panem (dramaturgią do spektaklu w reż. Łukasza Kosa w Nowym Teatrze), zrozumiałam, że pierwowzór tej niezwykłej opowieści dla dzieci o śmierci, nic nie ma wspólnego z jej współczesnymi wersjami, a szczególnie z tą disneyowską, która kompletnie pomija śmierć, a eksponuje miłość. W dzisiejszych wersjach Piotruś nie jest wiecznym chłopcem, bo umarł nigdy nie dożywszy dorosłości – zamiast tego stał się symbolem tych „uroczych facetów, co nie potrafią dorosnąć”…

fot. Emanuel Knopek
Dokładnie! Bajki, na których we współczesnej zachodniej kulturze jesteśmy wychowywani są o miłości. Mamy miłość rodzicielską, przyjacielską, kobiety i mężczyzny. Z reguły to wielka miłość, ale nigdy w tych bajkach nie pojawia się konsekwencja wielkiej miłości, czyli życie z żałobą. Z jednej strony oczekujemy wielkiej miłości, kogoś na kim możemy polegać, kogoś, kto będzie dla nas przyjacielem (ja sama też w ten sposób patrzę na moją relację z Tatą), ale nigdy nikt nas nie ostrzega, że taka miłość kiedyś przerodzi się w żałobę. Żałoba jest częścią miłości, a w opowieściach jest nieobecna. Zauważyliśmy z moim partnerem, że nikt nigdy w żadnym momencie naszego życia ani w dzieciństwie ani na etapie dorastania nie wspomniał o tym. Nie powiedział: możesz kochać z całych sił, ale pamiętaj, że później też będziesz kochała, gdy tej osoby już nie będzie. Jest euforia i ból. Jedno i drugie składa się na miłość. Gdy tej osoby już fizycznie nie ma, miłość pozostaje, na jakimś innym poziomie istnienia.
W latach 50. Został opublikowany jeden z pierwszych tekstów, który dotyczył współczesnego kryzysu śmierci. Pojawiło się takie pojęcie, jak pornografia śmierci. Angielski antropolog Geoffrey Gorer mówi, że śmierć stała się niewymawialna. Kiedyś nie mówiło się dzieciom o seksie, a teraz nie mówi się o śmierci. Już nie wypowiadamy słowa: umarł. Mówimy: odszedł, zasnął. Utraciliśmy śmierć z języka. I chronimy przed nią dzieci.
Analizując bajki możemy zobaczyć, czego uczymy dzieci na temat śmierci…
W kreskówkach śmierć jest zawsze przygodą. Prawie nigdy nie umiera pozytywny bohater, giną za to negatywni. Śmierć jest albo karą albo wymierzaniem sprawiedliwości. Umierają też bohaterowie, z którymi nie jesteśmy emocjonalnie związani i ich umierają setki. Tu jest jakiś wybuch, tam coś się zawaliło. 20 minut filmu i umarło 20 osób, których nie było widać. To jest bardzo wypaczone spojrzenie na umieranie. Amerykańscy badacze przeanalizowali wszystkie animowane filmy Disneya od 1937 (premiera „Królewny Śnieżki”) do 1999 (premiera „Tarzana”) – sprawdzano, jak pokazują one śmierć. Okazało się, że wśród setek filmów był tylko jeden, który poważnie pokazywał śmierć i następującą po niej żałobę. To „Król Lew”. Na tym się wychowujemy. Taką śmierć poznajemy. Takiej się uczymy.
Ty, w „Latającym Domu Dobrej Śmierci” dałaś ludziom możliwość, by o śmierci porozmawiać.
Chciałam, żeby ludzie włączyli śmierć do swojego życia. Osoba, która wchodziła do „Latającego Domu Dobrej Śmierci” mogła się zapoznać z dwiema setkami różnych rytuałów związanych z umieraniem. Od amerykańskich pogrzebów „Drive-through”, gdzie przejeżdżasz samochodem i w dużym dystansie żegnasz się ze zmarłym, do bardzo bliskich rytuałów, np. na Wyspach Tana Toraia, gdzie co jakiś czas wyciąga się zmarłych, żeby uczestniczyli w społecznych uroczystościach. Śmierć jest tam bardzo blisko życia. Zależało mi na tym, by rytuały opisać i przedstawić bez oceniania – tak jest, tak może być, a ja nie mam recepty na to, jak jest najlepiej. Nie chciałam niczego sugerować. Pokazałam, że w innych częściach świata, w innych kulturach, są inne rytuały. I być może te nasze, które teraz zawodzą, mogą zostać zastąpione innymi albo mogą zostać wymyślone na nowo. W obecnym momencie bardzo dużo się zmienia wśród nas dzięki internetowi, który ma gigantyczny wpływ. Wierzę, że musimy sięgnąć po nowe rytuały, które sprostają współczesnej rzeczywistości. Pozwolą nam naprawdę przeżyć śmierć bliskiej osoby i oswoić lęk przed własną śmiercią, nie odcinając się od niego. Pytałam ludzi, jak sobie wyobrażają śmierć swoją lub bliskiego? Albo jakiej śmierci by życzyli ukochanej osobie? Te pytania dają możliwość refleksji. Gdy próbujesz na nie odpowiedzieć, zaczynasz się zastanawiać: czy na pewno rytuały, które znasz, są tymi rytuałami, które chciałabyś, żeby były obecne podczas umierania twojej córki albo matki?
Czyli rytuały, które mamy są dziś niewystarczające?
Te rytuały są bardzo oddalone od człowieka. Opisują, jak się powinniśmy zachować, ale czy naprawdę w tych formułkach jesteśmy my? Czy w tych słowach, które są wypowiadane, jesteśmy my? To nie tylko dotyczy pogrzebu, też innych ceremonii, np. ślubu. Czy nie brakuje w tym wszystkim miejsca na osobiste przeżywanie? Przecież dziś jesteśmy innymi ludźmi, niż byli ci sto lat temu.
Mam jednak wrażanie, że przy ślubach jest większe pozwolenie, by się oddalić od obowiązujących rytuałów. Albo przynajmniej, żeby „odbębnić” co trzeba w kościele, a potem zrobić coś swojego. Nad pogrzebami wisi chyba chrześcijańska bojaźń przed śmiercią. Niedawno widziałam wśród całkiem, wydawałoby się, otwartych ludzi oburzenie lub przynajmniej niesmak, bo zmarły przed śmiercią zażyczył sobie Metallicę na swoim pogrzebie i bliscy spełnili to życzenie. Ceremonie pogrzebowe w kościołach zwykle są odczłowieczone. Za życia większość z nas odrzuca myśl o śmierci, a potem jest za późno i pogrzeb odbywa się według reguł, które są nam i bliskim narzucone.
Powiem więcej – my w ogóle cały proces – od umierania, odchodzenia aż do pogrzebu oddajemy w ręce innych. Zmienia się miejsce umierania, osoba umierająca jest w szpitalu, a nie w domu.

fot. Emanuel Knopel
Zmienia się też otoczenie, jest personel medyczny, rzadziej bliscy. I walka. Śmierć nie jest aktem naturalnym, ale przegraną medycyny z naturą: „Lekarze nie dali rady. Wzywaliśmy pogotowie, przyjechali, zabrali, walczyli.” To nie my – bliscy – towarzyszymy choremu. Kiedyś śmierć była aktem społecznym. Dziś, nawet po śmierci, ciałem zmarłego opiekuje się zakład pogrzebowy, a nie bliscy. Może jeszcze gdzieniegdzie na wsiach zachował się rytuał czuwania, ale nie w miastach. Pogrzeb z kolei jest w całości sterowany przez księdza. Nawet stypy już są organizowane w restauracjach, a nie w domach. Zauważ, że każdy etap tego procesu oddelegowujemy do kogoś innego. A tymczasem, jak się nad tym pochylimy, jak zapytamy przechodzących ludzi: jak chcesz umierać, w domu przy bliskich czy w szpitalu przy pielęgniarkach – odpowiedź jest jasna…
…bo Ty pytałaś o to ludzi…
… i wszyscy odpowiadali, że chcieliby umierać w domu, przy bliskich, wśród swoich zapachów. Czasem w tych odpowiedziach pojawiały się też kwestie bardziej ekstremalne. Niektórzy mówili, że sami by chcieli zadecydować o momencie i rodzaju śmierci. Kiedy już ktoś jest chory, nie chce być ciężarem dla bliskich, chce sam zadecydować o swoim odejściu. Mnóstwo takich głosów się pojawiało. Też takie, że np. „nie chcę stypy, chcę, żeby mój pogrzeb był tylko dla najbliższych osób”. Albo: „chcę żeby mój grób to była ławeczka nad urwiskiem”, czy: „chcę, żeby to było miejsce, o którym wiedzą tylko bliscy”. Wielu ludziom cmentarze kojarzą się z galeriami handlowymi. Z tych ludzi, który przychodzili do Latającego Domu Dobrej Śmierci nikt nie chciał mieć tradycyjnego pogrzebu, zwykłego umierania. Nikt nie chce umierać w szpitalu! Nikt nie chce być myty przez obcego pana w zakładzie…
Czyli ta potrzeba nowych rytuałów jest też potrzebą powrotu do czegoś, co odrzuciliśmy we współczesnym świecie?
Też, ale nie tylko, bo nasza świadomość świata się zmienia. Niektóre rzeczy zataczają koła, ale nie cofamy się. Na przykład w dzisiejszej rzeczywistości powinniśmy również wziąć odpowiedzialność za to, co dzieje się z naszymi szczątkami po śmierci. Mam na myśli kontekst ekologii. Na razie zanieczyszczamy Ziemię za życia, a potem ją zanieczyszczamy po śmierci. Wkładamy w ziemię lakierowane skrzynie wypełnione sztucznymi tkaninami, metalowe urny. Niektórzy jeszcze balsamują ciała różnymi substancjami, które nie są dla środowiska obojętne. Jeden z trendów, o których mówię w „Latającym Domu Dobrej Śmierci” jest oparty na tym, by jak najszybciej wrócić do obiegu, by nasze ciało stało się częścią życia i śmierci w sensie biologicznym. Jest to dążenie do takich form pochówku (np. zielone pogrzeby, kompostowanie zwłok), dzięki którym nasze ciała staną się wydajnym humusem. Powinniśmy być tego świadomi, jeśli w ogóle chcemy mówić o przyszłości naszej planety.
To znalazłam na Twojej stronie: „Moja wymarzona śmierć to skok z budynku. Niektórym może się to wydawać dziwne, ale ja marzę o doświadczeniu swobody ruchu. Poczucia, że nic mnie nie dotyka i nic nie trzyma” Ten głos też mi się kojarzy z wyborem, ale z wyborem przedwczesnym. Czy takich głosów miałaś więcej?
Tylko ten jeden. Zdecydowana większość mówiła, że nie chce być obciążeniem dla rodziny. Myślę, że to wynika z doświadczenia. Są ludzie, którzy doskonale wiedzą, że proces umierania ciągnie się latami i często towarzyszy mu bardzo dużo cierpienia, które dotyka i bliskich i samego chorego. To jest walka z bólem, z samotnością, walka z okolicznościami współczesnego umierania. Ludzie się tego dziś naprawdę boją. To jest znak naszych czasów – kiedyś śmierć wyglądała inaczej. Z drugiej strony, obok tego marzenia o własnym wyborze, mamy wśród głosów dokładnie odwrotne – marzenie o śmierci we śnie. Ale moim zdaniem przyczyna potrzeby ucieczki jest ta sama. Nie chcemy doświadczać umierania. Przespać ból, przespać to, co się dzieje z naszym ciałem – że ktoś się musi nami opiekować, zmieniać nam pieluchy. Nasze ciało, nie wygląda tak, jak powinno – tak jak byśmy chcieli, przede wszystkim nie jesteśmy sprawni. Ta kartka był prawdopodobnie pisana przez bardzo młodego człowieka. Natomiast dla mnie stała się ona drogowskazem – rzuca nowe światło na sprawy umierania. Powinniśmy zwrócić uwagę na to, o czym piszą młodzi.
Posłuchać ich w tym?
Zastanowić się, dlaczego tak mówią. Co jest nie tak z naszymi rytuałami, że młody człowiek szuka śmierci traktowanej jako przygodę.
Jaki rytuał z tych, które opisujesz w książce najbardziej zwrócił twoją uwagę?
Niektóre są dla mnie bardziej, a inne mniej zrozumiałe kulturowo. Są różne ciekawostki, np. ktoś robi sobie tatuaż, gdzie użyta farba jest połączona z prochami bliskiej zmarłej osoby. Albo czyjeś prochy są użyte do zrobienia płyty winylowej, na której zakodowana jest ulubiona piosenka zmarłego. Są też diamenty pamięci, które się robi z prochów – możesz sobie nosić babcię w kolczykach. Natomiast mam wrażenie, że to znowu jest ten sam mechanizm ukrycia śmierci – w tym wypadku pod jakimś gadżetem. Nie zastanawiamy nad tą osobą ani nad jej odejściem, bardziej co z nią zrobić, jakie ciekawe i oryginalne coś i ile za to zapłacić, bo to nigdy nie są tanie rzeczy. Osobiście podobają mi się wszystkie zwyczaje, które wspierają spokojne i świadome umieranie. Chociażby hospicjum ZEN w Stanach Zjednoczonych. Gdy nie ma wyjścia i człowiek nie może zostać w domu, w tamtym miejscu sale nie wyglądają jak w szpitalu – każdy ma własny pokój, który wygląda jak w domu, może mieć swoje rzeczy, które go otaczają. Organizowane są tam np. warsztaty muzyczne dla umierającego. Przez cały proces umierania jest zatrudniony muzyk, który wraz z rodziną i umierającym tworzy pieśń na temat jego życia i ona może (ale nie musi) być później grana na pogrzebie. Inną rzeczą, która pochodzi ze Stanów, ale obecnie funkcjonuje w różnych innych miejscach na świecie są chóry dla umierających. Polegają na tym, że ludzie zbierają się, by śpiewać umierającym w ich ostatnich dniach życia. To jest o wiele mi bliższe niż pierścionek z prochami babci, choć rozumiem, że to może mieć dla kogoś sens. Ja wolę te, gdzie jest człowiek i bliskość relacji.
I które nie odłączają śmierci od życia – nie zaprzeczają, że jest to część naszej egzystencji.
Mnie one bardzo pomogły w umieraniu Taty. Sama świadomość , że umieranie jest procesem i częścią życia, że w umieraniu można i trzeba zadbać o warstwę emocjonalną. Choćby taka prosta rzecz, że warto kogoś przytulać, póki się tylko da, puszczać mu muzykę, którą lubi. Ja się tego sama uczyłam w trakcie umierania Taty, ale świadomość, że to jest w porządku, dużo mi dała. Nie chodzi tylko o mierzenie temperatury ileś razy dziennie, podawanie leków. Zbyt często skupiamy się na walce o życie, zamiast zadbaniu o dobre umieranie. A te procesy się często nie muszą wykluczać, mogą iść równolegle. No i niezwykle ważne jest, by dać sobie przestrzeń na porozmawianie o tym, co się niedługo stanie. To jest strasznie trudne, bo ludzie boją się tej rozmowy. Ludzie umierający często martwią się, co po ich śmierci stanie się z bliskimi, dziećmi, małżonkami. Chcą wiedzieć, czy uda się przed ich odejściem załatwić wszystkie sprawy. Są tacy, którzy rozmawiają o tym w trakcie życia, ale i tacy, którzy do końca nie potrafią o tym rozmawiać. Trzeba im w tym pomóc – dać im tę możliwość. Do tego musi być przygotowana zarówno osoba umierająca, jak i bliski, żeby mógł tego wysłuchać. Żeby do tego doszło, trzeba najpierw te sprawy w sobie przepracować, a nie uciekać.
Czy myślisz, że Tobie to się udało dzięki „Latającemu Domowi Dobrej Śmierci” i pracy nad książką?
W czasie pracy nad projektem i książką dużo czytałam. Na przykład Elizabeth Kübler-Ross była psychiatrą, w latach 60. prowadziła seminaria z umierającymi. W swojej książce napisała o tym, jak ludzie umierają, czego od tego umierania i ostatnich miesięcy życia oczekują. Wiele z tego wyciągnęłam dla siebie. To, że pochyliłam się nad tematem umierania nie ograniczając się do jednej dziedziny nauki, niesłychanie dużo mi dało. Wiedziałam, co się dzieje. Wiedziałam, jak interpretować rzeczy, które się dzieją z ciałem. Wiem, że w pewnym momencie się pojawia tzw. splątanie – człowiek widzi rzeczy, których inni nie widzą, których nie ma fizycznie, i tego nie należy się bać, tylko wiedzieć, że to już są te ostatnie dni czy tygodnie. Wiem też, że ciało zastyga, w jakim momencie, kiedy należy je umyć, kiedy ubrać, że warto zawiązać chustkę wokół szyi, żeby buzia nie była otwarta. Wiedziałam to wcześniej i mogłam reagować na bieżąco. Nie bałam się. Rozumiałam, w jakim momencie się znaleźliśmy, gdy leczenie w sensie medycznym zostało zakończone. Wzięłam wolne z pracy, żeby móc być z tatą. Wiedziałam, że to jest ten moment i nie ma nic ważniejszego. Wiedziałam, że jeśli bym zdecydowała się dalej pracować, a przy tacie skupiać tylko na sferze medycznej, to tylko bym ukrywała akt umierania. Chciałam być w tym całkowicie, świadomie i blisko.
Wiem, że to się wydaje nierealne, ale może powinny być takie zapisy w prawie pracy, które pozwalałyby ludziom, by tak jak bierze się wolne przed porodem, a potem przysługuje urlop po urodzeniu dziecka, na bycie z osobą umierającą – dodatek dla osób pozostających z kimś, kto umiera.
Nie wiem, czy w prawie są zwolnienia z powodu żałoby. Prędzej możemy dostać tabletki, żeby nas mniej bolało i żebyśmy to „normalnie” (tzn. w sposób akceptowalny dla innych) przetrwali. Pamiętam, jak przyjacielowi naszej rodziny zmarła małżonka. Oni byli wieloletnim, zżytym małżeństwem. Na pogrzebie mąż był tak mocno nafaszerowany lekami, że praktycznie jakby go tam nie było. Rodzina to tłumaczyła: „Co ludzie powiedzą, jeśli będzie histeryzował”. Wyobrażasz to sobie? A jak on ma nie histeryzować? Jak ma nie przeżywać śmierci towarzyszki swojego życia? Emocje, które się tam pojawiają są zupełnie naturalne! Myślę, że nie powinniśmy ich na siłę ukrywać. Powinniśmy sobie dać na nie przestrzeń. Dlaczego mamy brać tabletki na uczucia? Dlaczego nie wolno nam przeżyć żałoby?
Kiedyś były płaczki.
I może, gdyby to był nadal zwykły zawód, śmierć byłaby właśnie bliżej życia. Czuwanie to proces, który trwa dniami, tygodniami. Dziś zwykle pierwszy moment pożegnania ze zmarłym to pogrzeb. Tymczasem przez trzy dni przy ciele, można przeżywać różne uczucia. Nie tylko płacz. Może potem łatwiej jest zaakceptować, że ktoś odszedł. Szczerze nie lubię tego: „Potrzebny mi/ci czas” albo „Czas leczy rany”. Przeczekanie, byle tylko nie doświadczać. Ja jestem za tym, by nawet jak boli spojrzeć w siebie, spojrzeć, co się we mnie zmienia w sytuacji żałoby. Możemy się w takim procesie wiele o sobie dowiedzieć, gdy skupimy się na uczuciach, które się pojawiają. Nie wiem, czy jest lepsza szkoła życia niż śmierć bliskiego. Czas, który spędziłam z Tatą, towarzysząc mu w umieraniu, był naszym dobrym, wspólnym czasem, spędzonym na rozmowach i byciu ze sobą. Strasznie żałuję, że nie dałam Tacie do przeczytania mojej książki. A przez te wszystkie lata, kiedy ją pisałam – przez 5 lat – gdy Tata pytał o nią – mówiłam – dam ci przeczytać, gdy skończę. Skończyłam kilka dni przed jego śmiercią. Już nie zdążył przeczytać. Mogę co najwyżej wyciągnąć z tego lekcję, by gdy chodzi o bliskie osoby, trzeba robić rzeczy teraz, a nie odkładać ma później.
Inni członkowie Twojej rodziny – mama, partner, czternastoletni syn też uczestniczyli w odchodzeniu Taty…
O moim synu, Emanuelu, bardzo dużo się wtedy dowiedziałam. Bardzo otwarcie i świadomie w tym uczestniczył. Był przy dziadku, rozmawiał, słuchał, czytał mu książkę, nawet w tym ostatnim czasie, gdy tata nie był świadomy. Tata umarł dzień po urodzinach Emanuela. Moi rodzice i my z synem mieszkamy w tym samym domu – na dwóch piętrach. Zastanawialiśmy się, jak odprawić urodziny Emanuelowi. Zaproponowałam, żebyśmy ugotowali ramen, który wszyscy bardzo lubimy i po prostu podali go w kuchni. U nas zwykle schodzi się jakieś 20 osób. Ustaliliśmy, że nie będzie centralnego miejsca, tylko pozwolimy każdemu przemieszczać się po domu. Jeśli ktoś będzie chciał być u nas w kuchni czy salonie, to zostanie, jak będzie chciał, będzie mógł zejść na dół do salonu rodziców i pójść do taty, żeby nie było takiej sytuacji, że wszyscy goście są u nas na górze, a tata sam na dole. Ale koniec końców tak właśnie się stało. Wszyscy goście byli u nas. Pierwszą osobą, która to zauważyła i zeszła na dół do dziadka był Emanuel. Zabrał ze sobą ciasto, które tam zostało obok taty do końca, bo tata już i tak nie mógł go zjeść. Emanuel w czasie posiłków zawsze schodził do dziadka i przygotowywał dla niego nakrycie na stole. Byłam zaskoczona, że on potrafi tak świadomie do tego podchodzić. Do tej pory ten temat się między nami pojawia. On zawsze widzi, gdy jest mi smutno. Rozumie dlaczego, umie na to zareagować. To on zaopiekował się babcią – moją mamą, gdy to wszystko się stało. Chodził z nią do kościoła, rozmawiał z nią. Zadawał pytania, odpowiadałam mu. Ten temat po prostu istniał i istnieje w naszym domu. A gdy ten temat jest obecny, łatwiej się go przeżywa. Nie jest się w tym tak bardzo samotnym.
„Kiedy miałam kilka lat mój szesnastoletni brat powiesił się. Była to ogromna tragedia w mojej niewielkiej rodzinie, w której byliśmy jedynymi dziećmi. Przed pogrzebem leżał w swoim pokoju, a bliscy mogli tam wejść i się pożegnać. Lecz moi rodzice odradzili mi wejścia do tego pokoju, bo uważali, że dla dziecka to zbyt silne przeżycie. Posłuchałam ich i już na zawsze zostałam przed tymi zamkniętymi drzwiami, zadając sobie pytanie, co za nimi jest (…)” Bardzo mnie to poruszyło, bo mam podobne przeżycia związane ze śmiercią mojej babci. Nie pożegnałyśmy się z nią z siostrą, bo babcia tego nie chciała. W naszym pokoleniu mnóstwo ludzi podziela te doświadczenia – gdy byli mali nie pozwolono im zbliżyć się do bliskiego zmarłego. Znam ludzi, którzy nie pożegnali się nigdy ze swoją mamą, ojcem, siostrą, bratem. Nasze pokolenie jest bardzo głęboko skrzywdzone takimi doświadczeniami.
Obawiam się, że teraz nadal się to robi, a nawet jest jeszcze gorzej. Coraz częściej na pogrzebach w ogóle nie ma dzieci. Rodzice odcinają dzieci od tematu śmierci, bo sami sobie ze nim nie radzą, nie wiedzą jak o tym rozmawiać. Z pokolenia na pokolenie utrwala się, że śmierć nie jest dla dzieci. A przecież tyle wiemy o śmierci, ile jej doświadczymy. Niedawno rozmawiałam z koleżanką, której znajoma – młoda matka – była przed 40 –tką miała dwójkę dzieci: 7 i 9 lat. Umierała w hospicjum. Jej dzieci w ogóle jej tam nie odwiedzały, bo wiadomo – umieranie w hospicjum nie jest dla nich. Zmarła, a one nawet nie były na pogrzebie. Czyli matka nagle wyszła z domu – wszyscy do końca wierzyli, że wyzdrowieje, więc w żadnym momencie nikt o tym z dziećmi nie rozmawiał. Co wiedzą dzieci? Mama nagle sobie od nich poszła i nie wiadomo, dlaczego jej nie ma. Jak te dzieci potem będą funkcjonowały? Jakie będą jako dorosłe?
O różnych formach przemocy wobec dzieci mówimy coraz głośniej, a o tej wciąż milczymy. Chyba nie zdajemy sobie do końca sprawy, jaką krzywdą wobec dzieci jest uniemożliwienie im pożegnania się z umierającą matką! Innym współczesnym tematem tabu jest śmierć dziecka. Kiedyś w erze przed rozwojem mikrobiologii, medycyny, szczepionek dzieci powszechnie nie dożywały dorosłości, więc temat śmierci dziecka funkcjonował w świadomości społecznej. Dziś jest prawie kompletnie pominięty. Największy, totalny lęk rodzica, dla którego nie ma jak znaleźć ujścia.
Gdy kobiecie umrze mąż, to powiemy, że jest wdową. Jak dziecko traci rodziców czy rodzica, jest sierotą. A matka, która traci dziecko? Zobacz jak bardzo to jest niewymawialne, skoro we współczesnym języku polskim brakuje na to słowa. Nawarstwienia tematów związanych z przemilczaniem śmierci, jest tak dużo, że mogłybyśmy nigdy nie kończyć o tym rozmawiać. Można by grzebać w nich w nieskończoność. I warto – próbować odkopać ten temat. Odgrzebać choć trochę i móc spojrzeć na niego.
Żeby nie być tak bardzo samotnym?
Po śmierci Taty zaczęłam pisać dziennik żałobny. Zapisywałam, co się po kolei działo. Powstał z tego tomik „Czas kamienia”. Pamiętam taki moment, gdy jestem w zakładzie pogrzebowym, pani wypełnia klepsydrę, a ja widzę, że ona dała dwie spacje zamiast jednej. Pomyślałam sobie: „Kurde Ula, czy ty naprawdę teraz musisz myśleć o składaniu tekstu – o swojej pracy?! (bo tym się między innymi zawodowo zajmuję). Myślisz o dwóch spacjach, zamiast skupić się na czymś innym?” Jakiś czas później przeczytałam książkę Ingi Iwasiów „Umarł mi”. Ona miała bardzo podobną sytuację – zauważyła w zakładzie pogrzebowym podczas wypełniania klepsydry źle postawiony przecinek. To było niezwykłe uczucie. To, że ktoś inny, w podobnej sytuacji doświadczał analogicznej rzeczy, sprawia, że właśnie nie czuję się samotna. Powinniśmy słuchać, czytać o tym, jak inni przeżywają żałobę, rozmawiać o tym.
Ty to robisz. Też w przestrzeni galerii.
„Czas kamienia” wyrósł z mojego dziennika żałoby – ma formę książki, ale moim medium jest przede wszystkim sztuka. Na najnowszej wystawie „Połączenie nie zostało zerwane” pokazuję tykwy polepione złotem – inspirowane japońską metodą naprawiania ceramiki kinsugi. Opiera się ona na założeniu, że zranienia, pęknięcia są czymś najbardziej cennym. Tykwy, dojrzewając, gniły, potem wysychały, wtedy pękały, zabliźniały się i te pęknięcia i blizny opisują ich proces życia/umierania – wypełniam je złotem, tak jak w kinsugi – blizny nie są czymś, co ukrywamy i udajemy, że ich nie ma – stają się największą wartością. Dziennik jest tym samym, tylko zapisanym w słowach. To są teksty zabliźniania się rany.

fot. Paweł Morga
Patrycja Dołowy – pisarka, artystka multimedialna, popularyzatorka nauki i sztuki. Autorka i współautorka książek, sztuk teatralnych, bloga Widoczki: Pamięć miasta/Pamięć ciała. Jej ostatnia książka Wrócę, gdy będziesz spała. Rozmowy z dziećmi Holocaustu ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne, 2019.