„Przełęcz Diatłowa” – ludzka tragedia oczami ludzkiej ciekawości

Tajemnice. Budzą w nas ciekawość, czasem też niezdrową. Pociągają, nęcą, drążą korytarze wyobraźni podsuwając niezliczone możliwości hipotez. Tych najbardziej prawdopodobnych, jak i zakrawających o fantastykę. Zaprzątają głowy największym umysłom świata, ale też codziennym amatorom dreszczyku emocji. Zwłaszcza niewyjaśnione i ciągnące się latami – to właśnie te przykuwają uwagę najbardziej i najliczniej. A cóż to za tajemnica, jeśli została wyjaśniona? Wyjaśniona tajemnica jest jak kolorowy fantastyczny sen, z którego gwałtownie się przebudziliśmy, by sprostać gorzkości rozczarowania rzeczywistością. A chcąc nie chcąc większość zagadek ma bardzo błahe, przyziemne i mało atrakcyjne zakończenie.
Czy to samo można powiedzieć o wydarzeniach na sławetnej Przełęczy Diatłowa?
Zima 1959 roku. Grupa doświadczonych rosyjskich turystów – studentów Uralskiego Instytutu Politechnicznego w Swierdłowsku – prowadzona przez Igora Diatłowa wyrusza w kolejną, pełną przygód, zabaw i śpiewów wyprawę celem zdobycia góry Otorten. Wymaszerowuje ich dziesięciu, ośmiu mężczyzn i dwie kobiety, aczkolwiek już przy starcie jeden z nich musi wrócić z powodu ataku rwy kulszowej. W grupie nie było miejsca na nieroztropność.
Nastroje dopisywały, diatłowcy codziennie uzupełniali dziennik wypraw – jedni kolorowo i szczegółowo, inni rzeczowo i lakonicznie. Nic nie wskazywało chociażby na zalążek wydarzeń, które zaszły pod osłoną nocy z 1 na 2 lutego.
Następstwa tejże nocy stały się motorem napędowym dla wielu artykułów, książek, filmów, a nawet gier komputerowych. Bo jak może być inaczej w przypadku tragedii, której ofiarami stała się zdrowa, silna grupa profesjonalistów?
Rozerwany od środka namiot domniemający panikę i rychłą ucieczkę, brak obuwia na nogach, krew, liczne obrażenia klatek piersiowych, uszkodzenia czaszek, a w konsekwencji śmierć z wyziębienia organizmu. Śledczy ustalili, że cokolwiek wydarzyło się tamtej nocy, są pewni, iż kilkoro z turystów próbowało ratować pobratymców, ogrzewając ich ogniskiem i odzieniem zmarłych wcześniej, aż w końcu i oni poddali się losowi.
Anna Matwiejewa, rosyjska pisarka i dziennikarka, po pięćdziesięciu latach od tragedii zabrała się za skompletowanie faktów otaczających diatłowców, a także skusiła na próbę wyjaśnienia zagadki. I to nie w byle jaki sposób, gdyż jej powieść przeplata się między fikcją a faktami. Jej główna bohaterka – nie bez kozery – również pisarka Anna, w dość niepokojący sposób napotyka się na historię dziewięciorga i postanawia napisać o nich książkę. Zbiera spory materiał dowodowo-śledczy i rozpoczyna własną igraszkę z kurtyną nieznanego. I tu właśnie leży największy atut książki, gdyż autorka przytacza autentyczne wypowiedzi świadków, dokumenty śledczych itp. Przeplata magię z autentyzmem, ale zawsze w sposób klarowny dla czytelnika, o co zadbała wyróżniając dokumenty inną czcionką.
Matwiejewa składa porozrzucane przez dekady elementy układanki, selekcjonuje i przytacza najważniejsze wątki śledztwa i historii diatłowców. Przycina opisy – tam gdzie trzeba – oszczędzając przy tym mniej obeznanemu w literaturze prawnej czytelnikowi bólu głowy. Głosem bohaterki podsuwa niektóre wnioski, ale pozostawia tez pole interpretacji dla czytelnika.
W ostatnim akcie historii zakłada kilka prawdopodobnych wyjaśnień (i tych całkiem nieprawdopodobnych, jak chociażby atak UFO), ale nie sili się na wyjawienie „jedynej słusznej prawdy”.
Czy grupa Diatłowa była w nieodpowiednim miejscu i czasie, kiedy przykryła ich lawina? Czy zostali zaatakowani przez rozwścieczonego niedźwiedzia? Narazili się mieszkającym w okolicy Mansom, wierzącym w świętość miejsc, przez które grupa przechodziła? Czy Chołatczachl – Góra Umarłych – nasyciła się ich duszami? A może padli ofiarami radzieckiego eksperymentu nowej broni rakietowej i tak zwanej zaczystki?
Co wydarzyło się naprawdę? Tego, być może, nie dowiemy się nigdy. Ale znając ludzką naturę, możemy być niemal pewni, że niewyjaśniona tajemnica przyciągać będzie latami.
Karol Kolanko