Wstyd się przyznać

Trochę wstyd się przyznać, ale dopiero dzisiaj widziałem Pocahontas Disneya (stan na dwudziesty piąty marca tego roku). Cywilizacja wreszcie do mnie dotarła, tak samo jak do Indian, czy też może – jak to ujął blondyn z niebieskiemu oczami, główny bohater którego imienia nie warto pamiętać – do tych dzikusów. Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic do jego wyglądu, musiałbym bowiem okazać się hipokrytą. Po prostu odczuwam gniew. Przypłynął sobie taki z Anglii na nieznany ląd, chcąc go ujarzmić, uważając się za lepszego. Poderwał córkę wodza (borze zielony i szumiący, jak łatwo mu poszło!) i jeszcze przez niego zginął największy wojownik plemienia, Kocoum (tak, jego imię akurat warto zapamiętać). A potem co? Odpłynął sobie, zapamiętany jako ten, który zażegnał konflikt, zapobiegł rozlewowi krwi i kolonizacji. Film musiał się dobrze skończyć, bo to Disney, ale przecież wszyscy doskonale wiemy, jak to się dalej potoczyło. Przypłynęły kolejne statki, Pocahontas zdążyła umrzeć na czarną ospę, więc nie było kogo kochać, co najwyżej gwałcić. Indian zabijano, przesiedlano coraz dalej na zachód i zamykano w rezerwatach. Stany Zjednoczone Ameryki, państwo wolności i demokracji, tak wspaniałe, że w swej wspaniałości rodziło się w krwi i łzach. Mordowano wszystkich – mężczyzn w pierwszej kolejności, bo oni stawiali opór. Kobiety rozstrzeliwano, tym ciężarnym wycinano płody, a na dzieciach żołnierze urządzali sobie zabawy w trafianie do celu.
Tubylcy mścili się zdzieraniem skalpów, wojownik, który miał ich najwięcej, uchodził za najdzielniejszego w plemieniu; trudno jednak łukiem i tomahawkiem pokonać karabin… Apacze, Siuksowie, Irokezi, Czejenowie, Mohikanie… z tych dwudziestu milinów, pierwotnie zamieszkujących Amerykę Północną pod koniec XIX wieku, zostało milion. „Dobry Indianin, to martwy Indianin” – jak mawiał Philip Sheridan, generał wojsk Północy, a to ponoć Unia walczyła o zniesienie niewolnictwa.
Nie ma być to jednak esej o ludobójstwie rdzennych mieszkańców Nowego Świata. Może Was zszokuję, ale żadnego ludobójstwa nigdy tak naprawdę nie było, przynajmniej trzymając się definicji słownikowych. Eksterminacja jest procesem szerokim, z góry zaplanowanym i świadomym. W tym przypadku takiego planu nigdy było, przypadki jak te opisane powyżej zdarzały się sporadycznie (na przykład masakra nad Sand Creek, 29 listopada 1864 – dla zainteresowanych). W głównej mierze za śmierć Indian odpowiadały nie kule i proch, tylko choroby (wybaczcie, jeżeli przeze mnie ani na chwile nie zapomnicie o aktualnej sytuacji na świecie). Kolonizatorzy z Europy przynieśli z sobą ospę, odrę, grypę, tyfus, malarię, dżumę, gruźlicę, febrę i nie wiadomo co jeszcze. Przez stulecia jakoś się na nie uodpornili, ale Indianie nie mieli o nich żadnego pojęcia. Tak oto po raz kolejny cywilizacja zasiała ziemię trupami, żeby potem móc na nich zbudować fabryki i szkoły dla tych, którzy przeżyli.
Przechodząc do zasadniczej części. W XVIII wieku Rousseau wysunął postulat „szlachetnego dzikusa.” Francuski filozof stwierdził, że człowiek rodzi się z natury dobry i dopiero cywilizacja niszczy jego moralność. Od dziecka jesteśmy wrzuceni w wyścig donikąd, rywalizujemy z sobą w szkole, na uczelniach, w pracy… A kiedy ktoś nie spełnia wymogów społeczeństwa – nie zda prawa jazdy, matury, nie spłaci kredytu – to się załamuje, popada w depresję i popełnia samobójstwo.
Może więc dobrze byłoby wrócić do jaskiń? Platon by się ucieszył, gdybyśmy ponownie z nich wyszli, tylko tym razem w jego rozumieniu. Polowalibyśmy na zwierzęta, robili paciorki z kości, ubierali się w skóry. Zamknęlibyśmy elektrownie, a telefony wyrzucili do śmieci. W biurach przestałyby działać komputery, Wall Street stałoby się zwykłą ulicą i żaden grubas w fotelu nie decydowałby o bankowych kontach biednych rodzin. Powietrze znowu byłoby czyste, nasze oczy zdrowsze i ogólnie czulibyśmy się lepiej. Nadwaga zniknęłaby, bo wszyscy musieli by biegać, a restauracje Pod Złotymi Łukami mrugałaby do nas spod wyładowanych neonów.
Tylko że to wszystko bzdura. Najwięcej samobójstw nie popełnia się w Europie, tylko na Sri Lance, w Gujanie i Mongolii. Richard Lee oszacował czas pracy rdzennych plemion na dziewiętnaście godzin tygodniowo, ale sam później przyznał, że chodziło mu tylko o polowanie, bo po wliczeniu wszystkich obowiązków domowych wyszły już czterdzieści cztery godziny. Nie trzeba chyba dodawać, że większość z tych czynności jest śmiertelnie niebezpieczna i wśród badanych ludów jedynie sześćdziesiąt procent członków dożywa piętnastu lat. Z moralnością też nie jest u nich najlepiej. Kobiety są często traktowane jako podludzie, a w niektórych plemionach Amazonii wciąż morduje się dzieci, bo nie da się wszystkich wyżywić. W Polsce wskaźnik zabójstw wynosi niespełna jeden na sto tysięcy mieszkańców, w Stanach Zjednoczony – niecałe pięć, ale tylko u rdzennych ludów Afryki waha się od setek do kilku tysięcy i nie są to moje wymysły, tylko wyniki badań Douglasa Frya, fińskiego antropologa.
Dosyć jednak tych statystyk. Piszę o tym wszystkim z rozgoryczenia i bezsilności. Nie wiadomo co gorsze – mordować tubylców jako kolonizator, czy samemu wymierzać sprawiedliwość w społeczności nieznającej prawa. Wyzyskiwać robotników w fabrykach, czy zginąć w polowaniu na zwierzynę. Dobrze, że to tylko hipoteza i w rzeczywistości nie trzeba dokonywać takich wyborów. Jesteśmy tam, gdzie jesteśmy, decyzje naszych przodków doprowadziły nas w to miejsce, a my nie mieliśmy na to wpływu. Nie zamierzam się za nich wstydzić, bo kim jestem, żeby oceniać? Jednym razem postąpili tak z chciwości, innym, by ratować swoją rodzinę, a kiedy indziej, by uratować samych siebie – każdy chce żyć. Gdybyśmy się wszyscy pozabijali przez wyrzuty sumienia, nie doszlibyśmy do miejsca, w którym dzisiaj jesteśmy. Co prawda na miejscu Ziemi już dawno bym się nas pozbył, ale wola przetrwania jest w ludziach zbyt silna. Trochę to paradoksalne – chcieć żyć, krzywdzić innych i w gruncie rzeczy nie czynić niczego dobrego. Nawet jeżeli objęliśmy Płetwala Błękitnego ochroną, to tylko dlatego, że wcześniej omal go nie wybiliśmy. Jeżeli zamykamy elektrownie węglowe, to po to, żeby się nie usmażyć w gazach cieplarnianych. I nawet jeżeli w końcu polecimy na Marsa, to polecimy tam z woli przeżycia… no i surowców.
Niedorzeczność. Nie rozpaczam tylko dlatego, bo widzę w tym plan wyższej Istoty. Ktoś inny dostrzega coś innego, a jeszcze inny nic. Przodkowie odeszli, pozostawili nas tutaj – nie samych, lecz z ich doświadczeniem. Nie chcieliby, byśmy powtórzyli ich błędy. Nie zawiedźmy naszych potomków, kiedy już wyjdziemy z domów po tej przeklętej zarazie, za którą możemy winić samych siebie. Uratujmy dla nich ten świat.
Tylko nie leczmy naszych sumień filmami Disneya, bo potem wstyd się będzie przed nimi przyznać.
Marek Blacha