Życie w czasach zarazy

Zacznę od dygresji. Jak zapewne wiecie, jednym z najważniejszych szlaków handlowych średniowiecza był ten zwany jedwabnym. Liczne przewożone nim towary wędrowały z Chin, przez Azję środkową, zahaczały o Półwysep Arabski, przybywały do Europy przez Morze Śródziemne lub Czarne, aż wreszcie docierały do Italii. i tak to kwitło, tam i z powrotem. Z Orientu przywożono jedwab, żelazo i papier, w drugą stronę szło złoto i perfumy.
Zdarzyło się jednak pewnego razu, że w połowie XIV wieku genueńscy kupcy przywieźli z sobą coś jeszcze. Towar o którym nie mieli pojęcia. Mikroskopijny, tak mały, że nie mogli go dostrzec, tak mały, że mogły przenosić go pchły. Pchły uwielbiały zagnieżdżać się w szczurzej sierści, a te z kolei masowo panoszyły się na okrętach, gdyż przepis nakazujący posiadanie kota na pokładzie jeszcze nie wszedł w życie. Z portu na Krymie towar popłynął do Włoch, a tam objawił się w postaci czarnych plam na skórze. Był rok 1347.
Brzmi znajomo, prawda? Chiny, potem Włochy, zaraza… Różnica tylko taka, że pałeczka dżumy to bakteria. Bakteria, która jest niebezpieczna do dziś, tylko mało kto zdaje sobie z tego sprawę. Nie skończyło się przecież na samej Czarnej Śmierci, która swoją drogą potrzebowała pięciu lat, by zabić sto dwadzieścia milionów ludzi. Polskę co prawda ominęła, być może stwierdzając, że skoro i tak niewiele się u nas dzieje, to ona nie będzie się dokładać. A tak poważnie, trudno byłoby jej panoszyć się w kraju, gdzie na jednym kilometrze kwadratowym żyły cztery osoby, a stolicę zamieszkiwało dwanaście tysięcy ludzi.
W każdym razie dżuma wracała, raz przychodziła z Chin, raz wybuchała w samej Europie. Umierano we Francji, Anglii, w Niderlandach, wszędzie. Różnica była jedna: ofiar nie liczono już wówczas w milionach, tylko tysiącach, więc dzisiaj te tysiące po prostu gdzieś umknęły. Człowiek lubuje się w dużych liczbach, a jeżeli ma takie dwie, to wybiera tę większą. II wojna światowa pochłonęła sześćdziesiąt milionów ofiar, więc pierwszą wojną, która zabiła zaledwie czternaście, mało kto się interesuje. A wojna trzydziestoletnia? Osiem milionów, tylko że to było dawno temu.
No i jeszcze jedno. Człowiek nie lubi rutyny, bo jeżeli ciągle ma to samo, to jakoś dziwnie się przyzwyczaja. Tylko tych większych epidemii dżumy w samej Europie było przeszło dwadzieścia, a pamiętamy o jednej. O dzieciach umierających z głodu piszę chyba zbyt często, więc dla odmiany podam inny przykład. Sprawdzając statystyki dowiedziałem się, że przez ostatni tydzień na wirusa grypy w Polsce zachorowało sto sześćdziesiąt tysięcy osób, a siedem z nich zmarło. Tylko że grypę już w starożytności opisywał Hipokrates, więc co to za nowość? Mamy się przejmować każdą nową mutacją? Przecież nie zapamiętamy tych wszystkich cyfr i liter, zawsze potrzebna jest jakaś chwytliwa nazwa, najlepiej taka z koroną na głowie.
Nie znosimy jałowości. Pokolenie Z, urodzone na przełomie nowego tysiąclecia, do którego mam przyjemność należeć, ma problem z odnalezieniem własnej tożsamości, brakuje mu konkretnego wydarzenia z którym mogłoby się zidentyfikować. Ale przecież nie żyjemy w nudnych czasach, cały czas coś się dzieje! Daleko na wschodzie mały człowieczek ze skośnymi oczami straszy bombami atomowymi, na zachodzie bujna, jasna czupryna starego biznesmena wznosi mur na granicy z Meksykiem, a pośrodku tego wszystkiego jest prezydent największego kraju na ziemi, który rządzi już chyba od stuleci i strach pomyśleć, do czego to jego rządzenie doprowadzi.
Żeby jednak nie zboczyć na politykę, bo szkoda felietonu. Problem polega na tym, że chyba właśnie za dużo tego wszystkiego. Cały czas coś się dzieje i nie potrafimy wybrać z tej masy niczego konkretnego. No i taką też mamy naturę, że wszystko to muszą być rzeczy niedobre. Trochę zazdroszczę Kolumbowi. Odkrył Amerykę, zapoczątkował nową epokę nie zdając sobie z tego sprawy, a że myślał, iż dotarł do Indii… co z tego? To było pozytywne. Dzisiaj wszystkiego jest cała masa i wszystko jak na złość jest złe, smutne i brzydkie. Ktoś jeszcze pamięta Ebolę? Tyle strachu, tyle śmierci, jedenaście tysięcy ofiar, tylko głównie w Afryce, więc tak bardzo się nie przejmowaliśmy. A teraz? Gdzie te wszystkie memy? Są nadal, tylko po prostu zmieniły nazwę.
Nie zrozumcie mnie źle, jest się czym przejmować. Mama jest pielęgniarką, a szpitali, w przeciwieństwie do uczelni, zamknąć nie mogą. Tylko nie płaczmy nad kolejnym końcem świata, bo zbyt dużo ich było. Znajomy z Anglii jest zażenowany kilogramami chleba w śmietnikach, bo ludzie wykupują na zapas a potem zwyczajnie nie potrafią zjeść. Życie toczy się dalej. Pewnie za kilka lat przyjdzie nowa pandemia i nowe memy, a wirus z koroną na głowie odejdzie w zapomnienie.
Tymczasem, nadrabiajmy książki i seriale, odnówmy rodzinne relacje, ale może bez przytulania. Ktoś słusznie zauważył, że wreszcie może zostać superbohaterem wedle własnych możliwości, przysłuży się ludzkości siedząc na tyłku i nic nie robiąc – to zaszczytne. Bądźmy w domu i przeglądajmy nieśmieszne obrazki, w sumie chyba dużo się nie zmieni. Można zrobić też coś więcej. Ostatnio mój były nauczyciel fizyki z liceum zamieścił post, w którym pisał o Newtonie. Kiedy w 1665 roku zamknięto Cambridge z powodu kolejnej epidemii dżumy, młody naukowiec wrócił w rodzinne strony na wieś, gdzie wynalazł rachunek różniczkowy. Można?
Bądźcie zdrowi i siedźcie w domu
Marek Blacha
Spoko tekst. Pozdrawiam