„Ciężar atramentu” – prawdziwa uczta dla mola książkowego

Nawet mól książkowy, trzymając w dłoniach grubą jak Biblia, ponad siedemsetstronicową powieść, czuje się niepewnie. Zwłaszcza, że jest to powieść napisana współcześnie – czyli w czasie, kiedy na nic nie ma się czasu, a czytanie książek wydaje się niektórym czynnością dobrą jedynie dla marnotrawców cennych chwil, które można by wykorzystać na tyle innych interesujących rzeczy i owocnych czynności. A jednocześnie mając świadomość, że dotąd napisano już tak nieskończenie wiele powieści, można nawet mieć wrażenie, że nie ma już o czym pisać i – co gorsza – po co. Co takiego można znaleźć na tych siedmiuset czterdziestu czterech stronach, co mogłoby skłonić do sięgnięcia po tak obszerną książkę, której przeczytanie zajmie na pewno sporo czasu?
Wszystkie wydarzenia opisane w tej powieści i jej główni bohaterowie zostali wymyśleni przez autorkę. Jednak tło historyczne jest jak najbardziej prawdziwe, a na stronach książki pojawiają się także postacie autentyczne. Wielowątkowość powieści, równolegle opisywane światy bohaterów żyjących w XVII wieku i współcześnie, powstający dzięki temu niewidzialny, a jednak autentyczny pomost pomiędzy dwoma odległymi epokami, to wszystko sprawia, że bez trudu pochłaniamy kolejne rozdziały. Główni bohaterowie – żyjący w Londynie historycy, którzy z pasją i zaangażowaniem przeglądają wiekowe dokumenty, zanim mogłyby ulec całkowitemu zniszczeniu – odkrywają krok po kroku niezwykłe dzieje ich autorki, żyjącej w tym samym miejscu, co oni, jednak kilka epok wcześniej. Czy z fragmentów kolejnych pism znalezionych w zabytkowym domu uda się im odtworzyć jej życie? I czy przeczucie, jakoby to spotkanie ponad epokami miało mieć dla nich szczególne znaczenie, okaże się właściwe?

źródło własne
Książka zaczyna się zwyczajnie i, szczerze mówiąc, nie zapowiada wielkich emocji. Mamy tu dość stereotypowo zestawionych ze sobą skrajnie różnych bohaterów: leciwą, schorowaną, będącą w przededniu emerytury profesor historii, która całe życie poświęciła nauce i pracy i młodego doktoranta, Amerykanina, który życie ma właściwie jeszcze przed sobą, na razie jednak kompletnie się zagubił i nie bardzo wie, co ze sobą zrobić. Autorka zestawia chłodną, elegancką, angielską bezuczuciowość pani profesor z zupełną swobodą zachowań spontanicznego i nieco przy tym aroganckiego doktoranta. Dwa typy zupełnie różne obok siebie – można by uznać, że dalszy ciąg jest do przewidzenia. W kolejnych rozdziałach światy głównych bohaterów zbliżają się do siebie wraz z tym, jak pojawiają się kolejne wątki historii, dla odkrycia której poświęcają cały swój czas i energię. Na drugim końcu mostu, który sięga aż XVII wieku mamy młodą dziewczynę, która co do wyboru swojej drogi życiowej jest zdecydowana. Jednak na przeszkodzie stoi rzeczywistość, w której przyszło jej żyć. Mimo to wybiera drogę pod prąd, niepomna na konsekwencje, jakie mogą ją za to spotkać.
Na stronach powieści obok spraw wielkich, znamiennych, historycznych, toczy się życie zwyczajne z jego codziennymi problemami. Zarówno w XXI jak i w XVII wieku. Niektóre problemy i rozterki są niezmienne przez wieki. Z zapałem śledzimy losy Ester Velasquez – dziewczyny, której głos stał się słyszalny ponad epokami za sprawą atramentu, który pozwala jej przelewać to, co rodzi się w jej głowie i sercu, na kartki papieru. Z drugiej strony rozpaczliwe starania profesor Watt i Aarona Leviego, którzy próbują uchwycić jej cień ponad minionymi wiekami, przekonani wbrew wszelkim racjom, że autorka pism znalezionych w zabytkowym domu wyprzedziła epokę, w której żyła.
Chwilami wydaje się, że to nie uda się nigdy. Chcielibyśmy podsunąć im informacje, do których my już mamy dostęp po przeczytaniu kolejnego rozdziału powieści. Bo niektóre losy Ester poznajemy nieco wcześniej niż oni. Jednocześnie w jakiś dziwny sposób dzieje dziewczyny korelują z ich własnymi rozterkami i wyborami życiowymi. W sposób daleki od wszelkich szablonów autorka książki prowadzi nas krętymi ścieżkami historii i pokazuje tajemne przejścia, w których wieki minione spotykają się z naszym życiem tu i teraz.
Ta powieść mnie porwała. Czytając ją, przypomniałam sobie, dlaczego od najmłodszych lat tracę głowę dla książek i nie potrafię się od nich oderwać.
„Ciężar atramentu” jest jedną z tych, przez które kocha się literaturę piękną. Wszystko, co w tej historii zdaje się na początku oczywiste, potem nagle przestaje takim być. Kiedy zdaje nam się, że autorka stosuje znane „chwyty” i wiemy, jaką drogą będzie chciała powieść swoich bohaterów, nagle wykonuje zupełny zwrot i kompletnie nas zaskakuje. W końcu pewne wątki zaczynają łączyć się ze sobą, pewne dotąd tajemnicze kwestie wyjaśniać, a inne – okazywać zupełnie nieznaczące. To wszystko przyprawia nas o prawdziwy dreszcz emocji podczas lektury. To wcale nie tak częste podczas czytania książek wydawanych dzisiaj. Po przeczytaniu ostatniego rozdziału nagle okazuje się, że te siedemset czterdzieści cztery strony to dokładnie tyle, ile być powinno. Ani jedno zdanie w tej powieści nie jest zbędne.
Krótki opis na tylnej okładce książki nie oddaje nawet w jednym procencie tego, o czym jest ta powieść. Żaden opis nie jest w stanie oddać jej zawartości – należy ją po prostu przeczytać. I docenić urodę i wartość literatury pięknej, docenić wagę każdego słowa użytego we właściwy sposób i postawionego we właściwym miejscu. Poczuć w sercu trudną do opisania bliskość z bohaterami powieści i tęsknotę za nimi po zamknięciu tomu. Poczuć w dłoniach i w głowie… „Ciężar atramentu”.
„Ciężar atramentu” Rachel Kadish, Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2019 r.