Mroczne „Biesy” w Teatrze Dramatycznym w Warszawie

Fiodor Dostojewski od zawsze był dla mnie pisarzem nie mającym sobie równych. Wszystko lub prawie wszystko co zostało wydane w języku polskim przeczytałam już wiele lat temu zachłannie i z wypiekami na twarzy. Począwszy od „Zbrodni i kary”, pozycji, która jako lektura szkolna pierwsza wpadła mi w ręce, poprzez „Idiotę”, „Braci Karamazow”, „Biesy”, „Młodzika”, „Skrzywdzonych i poniżonych” aż po mniejsze objętościowo, niemniej jednak interesujące i wciągające „Wspomnienia z domu umarłych”, „Łagodną”, „Białe noce” czy pełnego elementów autobiograficznych „Gracza”. Przeczytałam też dwie obszerne biografie pisarza, w tym jedną z analizą jego dzieł. Nie mogę nazywać się znawcą jednak niezmiennie uważam, że jest to pisarz wszechczasów i wciąż na nowo można odkrywać i interpretować jego dzieła – tak wiele jest w nich znaczeń i przesłań. Jednocześnie bardzo łatwo można się w nich pogubić.
Powieści Dostojewskiego są lekturą bardzo wymagającą. Jego twórczość to przede wszystkim jego filozofia, psychologia postaci, kontekst społeczno-historyczny i wszystko inne, co jest między wierszami. Poza tym w każdej powieści Dostojewskiego odbijają się jak żywe wszystkie problemy współczesnej Rosji, które bardzo zajmowały pisarza. Autor „Biesów” bezgranicznie interesował się wszystkim co działo się w jego ojczyźnie, zajmował się przecież również publicystyką, pisał do takich pism jak „Wriemia” czy „Epocha”. W równej mierze interesowały go wydarzenia na świecie.
Jednocześnie wciąż zadawał pytanie, najczęściej poprzez bohaterów swoich dzieł, kim właściwie jest człowiek i jakie jest jego przeznaczenie w kontekście doświadczeń dziejowych. W kolejnych swoich powieściach Dostojewski poddawał ciągłej analizie zmieniające się otoczenie, obserwując to na poziomie życia codziennego i odnosząc do wydarzeń ogólnonarodowych i światowych. A przy tym całkowicie wciągał czytelnika w swój mroczny i pełen różnych znaczeń świat, pokazując bardzo nieprzyjemne oblicze ludzkości, charaktery tak bardzo różne, słabe i zagubione dusze, ludzi nie tylko odwracających się od Boga, ale także pragnących zakpić z wszelkich wartości w ten sposób udowadniając, że siła większa i potężniejsza niż boska rządzi światem i ludźmi.
„Biesy” to wyjątkowo trudna lektura, bardzo obszerna, wielowątkowa, z licznymi odniesieniami do historii, z bohaterami o złożonej osobowości i wyjątkowo zagmatwanych losach. Nie jest to dzieło sceniczne i już sam pomysł aby przenieść je na deski teatru wydaje się być szalony albo przynajmniej karkołomny. Główny bohater powieści, wokół którego ogniskuje się cała fabuła, Stawrogin, pierwotnie w zamyśle autora miał być kontynuacją głównego bohatera powieści „Idiota” – księcia Myszkina. Człowieka, który wznosi się ponad ludzkie słabości i nosi w sobie prawdziwe piękno. Ostatecznie jednak stał się następcą Raskolnikowa z powieści „Zbrodnia i kara”. Jest indywidualistą, który zdaje sobie sprawę z potworności swojego indywidualizmu, humanistą, który ma duszę demona. Człowieka, którego pytanie o sens życia doprowadza do samozagłady.
Trudno przedstawić to wszystko na scenie. Można tylko próbować w jakiś sposób oddać ten niepowtarzalny klimat. W oczekiwaniu na premierę spektaklu „Biesy” w reżyserii Janusza Opryńskiego w Teatrze Dramatycznym w Warszawie, odtwarzałam ten klimat w głowie – nieco duszny, mroczny i ponury; bohaterowie pogmatwani, rewolucjoniści bez przyszłości, braku nadziei, braku Boga… Oczekiwałam obrazu, który w jakiś sposób zawiera to wszystko w sobie. I dostałam to, na co czekałam. I właśnie dlatego „Biesy” w Teatrze Dramatyczny podobają mi się.
Oczywiście zawsze można się spierać co do interpretacji i doboru środków. Wizja reżysera jest uzależniona od tego, jak odbiera prozę Dostojewskiego, a to z kolei warunkowane jest jego osobowością i tym, co ją ukształtowało. Z drugiej strony każdy z nas, wchodząc do teatru ma określone oczekiwania, swoją wrażliwość, gust, wspomnienia spektakli, które dotąd widział i swoją ich ocenę. Te wszystkie czynniki tworzą pryzmat, przez który patrzymy na scenę. Oczywiście całkiem zrozumiałe jest, że ci, którzy zetknęli się z prozą Dostojewskiego i poczuli jej wielkość, mają równie duże oczekiwania co do inscenizacji. Stąd może pojawiać się pewien niedosyt.
Jednak mnie spektakl Janusza Opryńskiego w Teatrze Dramatycznym w Warszawie wciągnął – od samego początku. Nastawienie się na odbiór bez oceniania pozwala dostrzegać niuanse, które sprawiają, że całość wypada interesująco. Nie zawiedli mnie też aktorzy odtwarzający głównych bohaterów chociaż może nie wszyscy odpowiadali do końca moim wyobrażeniom.
Przede wszystkim Sławomir Grzymkowski przekonuje mnie jako Stawrogin. Na nim opiera się ta historia i jest niemal dokładnie taki, jak w powieści – wspaniały, uwielbiany, stojący gdzieś ponad wszystkimi innymi. A jednocześnie zepsuty i niszczący innych i samego siebie. Stawrogin w powieści to postać, która pociąga za sznurki, nawet będąc gdzieś daleko. Jest ciągle obecny w życiu pozostałych bohaterów, nawet kiedy nie ma go fizycznie wśród nich. Scena spowiedzi Stawrogina u ojca Tichona jest według mnie bardzo poruszająca, tak mroczna jak powinna być, jakbyśmy zaglądali do jego duszy i w środku znaleźli tylko czarną otchłań. Stawrogin domaga się kary dla siebie, nie odpuszczenia grzechów. Jednak tak naprawdę tylko on sam wie, jak bardzo na nią zapracował.
Świetna jest kreacja Łukasza Lewandowskiego w roli młodego Wierchowieńskiego. Cynicznego, widzącego przed sobą cel i bezwzględnie do niego dążącego. Po trupach – w dosłownym znaczeniu. Bez sumienia. Zachowującego się trochę jak tytułowy bies. Przez to czyniący scenę, w której pokazuje swoje szaleństwo, za kluczową dla spektaklu, skupiającą to wszystko, co dzieje się na stronach obszernej powieści, jak w soczewce.
Wśród pozostałych ról wyróżnia się Agnieszka Roszkowska jako Maria Lebiadkin – żyjąca we własnym świecie, trochę nieobecna, szalona, w tym wszystkim prawdziwa i zdaje się najbardziej szczera ze wszystkich bohaterów. Jak zawsze podoba mi się Adam Ferency – jak w każdej lub niemal każdej swojej roli, której zawsze nadaje charakterystyczny styl i ton. Jego kreacja Lebiadkina jest według mnie doskonała i nie brakuje jej absolutnie niczego.
Maciej Wyczański jako Szatow – kompletnie bezbronny wobec manipulacji Stawrogina, zapatrzony w niego, niepomny na krzywdy jakich od niego doznał, jest bardzo przekonujący w swojej roli. Bardzo podoba mi się Marcin Sztabiński jako filozof Kiriłow, nieco zobojętniałym głosem planujący samobójstwo. Zdecydowany co do tego i bardzo spokojny. Konsekwentny w swoim postanowieniu – tak dalece oddany własnej filozofii.
Wspaniała jest oprawa spektaklu. Tło muzyczne, gra świateł, scenografia – surowa, oddziałująca na wyobraźnię. Postacie wyłaniające się zza kolejnych drzwi i znikające za nimi – jak epizody lub raczej kolejne wątki tej złożonej powieści ale i układanki, w którą „bawi się” Stawrogin – niszcząc ludzi wokół, a przy tym gubiąc swoją duszę.
Sztuka może się podobać lub nie, ale trzyma w napięciu. Ja jestem pod wrażeniem. I mam nadzieję, że także inni docenią ten spektakl, bo ma bardzo wiele zalet. Być może warto pójść do teatru po lekturze książki. Wtedy mniej skupiamy się na fabule a bardziej na znaczeniu tej historii – której taki a nie inny kształt nadał zespół Teatru Dramatycznego w koprodukcji z Teatrem Provisorium. Dla jednych zupełnie nie pociągający i nużący (znam takich, którzy podobnie oceniają powieści Dostojewskiego), dla innych – nie pozbawiony znaczeń, które w swoich „Biesach” umieścił pisarz. Jednak według mnie nawet bez znajomości powieści jesteśmy w stanie odczytać uniwersalne przesłanie sztuki o zawiłości ludzkiej natury, ułomności charakteru człowieka i jego nieustającym poszukiwaniu sensu, który zdaje się nie do odnalezienia w tym zwariowanym świecie – i to jest niezmienne od wieków.
Teatr Dramatyczny w Warszawie, Biesy
Wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony Teatru Dramatycznego w Warszawie.