XIX-wieczny manifest feministyczny, czyli o Małych kobietkach

Kultowa powieść Louisy May Alcott z 1868 roku doczekała się aż ośmiu ekranizacji. Można więc zadać pytanie, czy potrzebna jest nam jeszcze kolejna? Czy z powieści można wycisnąć coś jeszcze? Pomimo niełatwego zadania, jakie miała przed sobą Greta Gerwig, decydując się na kolejną adaptację, to odpowiedź jest jak najbardziej twierdząca. Trudno wręcz uwierzyć, że adaptacja XIX-wiecznego tekstu będzie niosła tak dużo bardziej aktualny przekaz niż niejeden napisany w dzisiejszych czasach. Chociaż to przedostatnia wersja Małych kobietek z 1994 roku zyskała największą rzeszę fanów, to dla mnie – miłośniczki tej powieści – dopiero tegoroczna adaptacja oddaje energię, która z niej bije. Greta Gerwig sprzedała nam burzliwe porywy miłości i młodzieńczą świeżość jak jeszcze nikt wcześniej przed nią. Odniosłam wrażenie, że reżyserka tak doskonale wychwyciła feministyczny przekaz powieści May Alcott, że ta nabrała zupełnie nowej dynamiki i idealnie wpisała się w obecną dyskusję o kobiecości. Gerwig nadała niebywałą moc słowom, które wyszły spod pióra pisarki 150 lat temu i uzmysłowiła nam, że ciągle musimy walczyć o to samo. Udowodniła, że każde pokolenie potrzebuje swoich własnych Małych kobietek.
To, co wyróżnia tegoroczną ekranizację tej niezwykłej powieści, to fakt, że reżyserka daje każdej z sióstr zabłysnąć. Dzięki idealnie dobranym retrospekcjom, widz układa sobie w głowie pełen obraz każdej z nich i ma szansę zrozumieć ich wybory. A te są diametralnie różne. „To, że moje marzenia są inne niż twoje, nie oznacza, że są mniej ważne” – mówi jedna z sióstr, oddając esencję całej powieści. Małe kobietki to fuzja różnych odmian kobiecości i dojrzewania; Beth jest zamkniętą w swoim świecie młodą pianistką, Amy aspiruje do wyższych sfer, Jo jest niespełnioną artystką o płomiennym sercu, a najstarsza Meg marzy jedynie o dużym domu i szczęśliwej rodzinie. Wkroczenie w dorosłość oczywiście weryfikuje ich plany i marzenia, a dawne problemy przestają mieć znaczenie.
Najmocniejszą stroną filmu jest bez wątpienia obsada! Niesamowicie cieszę się z wyboru Saoirse Ronan do roli Jo, ponieważ jak nikomu innemu udało jej się oddać temperament i upór w dążeniu do celu jaki miała w sobie bohaterka powieści. Poziomem jednak ani na trochę nie odbiega od niej Florence Pugh w roli Amy, która dla widza niezaznajomionego z książką, jest chyba największym zaskoczeniem. To też jej dostaje się jeden z najbardziej poruszających monologów na temat sytuacji kobiet, który – pomimo XXI wieku – ujął za serce każdego na sali kinowej. Emma Watson, w której nadal drzemią nieskończone pokłady dziewczęcości i niewinności, idealnie oddaje charakter odpowiedzialnej i pokornej Meg. Timothy Chalamet standardowo skradł każdą scenę, w której się pojawił, kolejny raz wcielając się w rolę rozpuszczonego, zranionego i odrobinę zblazowanego młodzieńca. Trzeba jednak przyznać, że wraz z Ronan tworzą niezwykle zgrany duet. Jedynym niemiłym zaskoczeniem okazała się postać uwielbianej przeze mnie Laury Dern, która wydawała się nieco „odklejona” od reszty i tak nieskazitelnie dobra, że aż nierealna.
Początkowo obawiałam się nieco zabiegu narracyjnego, na który zdecydowała się Gerwig, jakim było zaburzenie chronologii wydarzeń. Oryginalny tekst powieści został podzielony na dwie części, z których pierwsza, dotycząca dzieciństwa sióstr, stanowiła bazę do interpretacji wydarzeń, które miały miejsce 7 lat później. Reżyserka tak sprytnie porusza się i meandruje w czasie i przestrzeni za pomocą zaledwie kilku zmian we fryzurze postaci czy kolorach otoczenia, że widz ani na moment nie traci orientacji, którego okresu dotyczy dana scena. Co więcej, dzięki temu zabiegowi historia nabiera nowego, unikalnego charakteru i wydaje się być dla widza jeszcze ciekawsza. Pomimo iż całą opowieść poznajemy z perspektywy Jo, to z czasem, minuta po minucie zaczynamy rozumieć każdą z sióstr. Scenariusz bardzo powoli i wyjątkowo sprytnie dozuje nam informacje o charakterach Amy, Meg i Beth, dzięki czemu od drugiej połowy filmu widz zaczyna kiwać głową ze zrozumieniem dla każdej z nich. Co ciekawe, czytając powieść można odnieść wrażenie, że to tylko Jo niesie na swoich barkach ciężar feminizmu, jednak film otworzył mi oczy też na inne postacie. Chociażby Marmee, która w tak ciężkich czasach daje córkom wolność wyboru, w przeciwieństwie do ciotki March, która usilnie próbuje nakłonić dziewczynki do wyjścia bogato za mąż.
Wielka szkoda, że Małe kobietki zostały prawie całkowicie pominięte podczas rozdania Złotych Globów. Dlatego na tegorocznej gali rozdania Oscarów będziemy gorąco kibicować tej pozycji wygranej w conajmniej jednej z sześciu nominowanych kategorii. Nie jest zaskoczeniem nominacja w kategorii muzycznej dla Alexandra Desplata, który może poszczycić się już dwoma statuetkami (za Grand Budapest Hotel oraz Kształt wody). Pomimo ogromnego rozczarowania jakim okazał się brak nominacji dla kobiety w kategorii Najlepsza reżyseria – jest to wyjątkowo ironiczne w przypadku Małych kobietek – to należy jednak przypomnieć, że to właśnie Greta Gerwig została w 2017 roku piątą kobietą w historii Oscarów nominowaną za najlepszą reżyserię filmu Lady Bird. Miejmy nadzieję, że Akademia doceni niezwykłą świeżość i wrażliwość reżyserki, która jest jedną z najciekawszych postaci młodego pokolenia filmowców.
8/10