Droga Mleczna

Jak to zazwyczaj wypada w tytule recenzji teatralnej – należy rozpocząć ją od chwytliwego zwrotu, zdolnego przyciągnąć uwagę nawet leniwego czytelnika i skłonić go do przeczytania całości. Tytuł powinien być właśnie takim – niczym więcej jak zgrabną grą słów, najlepiej nawiązującą do treści omawianego spektaklu. W przypadku Opery mlecznej Mikołaja Grabowskiego oryginalny tytuł recenzji wydaje się być zbędny, skoro nowatorska jest już sama nazwa sztuki. Dwuczłonowy tytuł łączy ze sobą wszystko co potrzebne, informuje o prezentowanym gatunku teatralnym jak i głównym jego bohaterze – Andrzeju Mleczce, a w zasadzie jego rysunkach. Jedocześnie przywołuje skojarzenie naszej rodzimej galaktyki – wielkiej, tajemniczej, zachwycającej, poznanej zaledwie w ułamku. Skojarzenie to zresztą słuszne, bo podobnymi cechami charakteryzuje się nie tylko twórczość polskiego rysownika, ale i przesłanie spektaklu przygotowanego na podstawie jego twórczości.
Trudno mówić w Operze mlecznej o jakimś konkretnym ciągu fabularnym. Spektakl wydaje się być podzielony na trzy główne segmenty. Każdy z nich ma swoją zapowiedź w zabawnych, krótkometrażowych filmach rysunkowych wyświetlanych na ekranie. Jest to obraz o tyle sympatyczny, że ożywia liczne nieruchome postacie, jakie na przestrzeni lat stworzył w swoim małym-dużym świecie Mleczko. Nie brakuje więc żartów z podtekstem lub bez podtekstu, dosłownych, co nie znaczy jednak, że bez smaku. Sporo też satyry na współczesną rzeczywistość, tę polską, ale i ogólnoludzką. Na scenie błyszczy czwórka aktorów, świetnie się dopełniających, tworzących zgrany kwartet lub, jak kto woli, dwa dobrane duety. Gdybyśmy bowiem mieli wyróżnić wiodącą tematykę w twórczości Mleczki, to z pewnością byłyby to sprawy damsko-męskie, odwieczna wojna, przerywana od czasu do czasu słodkimi rozejmami. Po jednej stronie barykady mamy więc Annę Radwan (sopran) oraz Ewę Kaim (alt), po drugiej zaś Zbigniewa Kaletę (tenor) i Jakuba Przebindowskiego (bas). Librettem z kolei zajął się zasłużony Stanisław Radwan.
Pomysł reżysera, by utworzyć z twórczości Mleczki operę (czy też może raczej operetkę), wydaje się zresztą genialny. Nieruchome, pojedyncze obrazki, które od dawna wywoływały uśmiech na naszych twarzach, teraz ożywają i nabierają ruchu. Wszystko jest jednak ujęte niezwykle zgrabnie: odosobnione żarty i riposty zostały sprowadzone do płynnej całości, którą ogląda się bardzo przyjemnie. Radwan doskonale wiedział, jak wyselekcjonować spośród wszystkich tekstów polskiego satyryka te najlepsze. Mamy więc zarówno krótkie dowcipy wywołujące pojedyncze salwy śmiechu, jak i dłuższe sekwencje, w której jeden żart zostaje w błyskotliwy sposób rozbudowany i bawi wciąż na nowo, ciągle ukazywany z innej perspektywy. Żarty są nam zresztą bardzo bliskie, bo skupione wokół polskiej tradycji i wyśmiewające wady naszej mentalności. Przy tym wszystkim złamanie czwartej ściany jest, rzecz jasna, obowiązkowe.
Cieszy też dystans, z jakim twórcy podeszli do poszczególnych scen, które w dzisiejszym świecie poprawności mogłyby ujść za niesmaczne, czy wręcz seksistowskie. Grabowski pokazuje, że zabawne może być wszystko, jeżeli tylko podejdziemy do tematu w sposób inteligentny i zdystansowany. Ponownie komedia okazuje się być najlepszym środkiem do pokazania, że polityce powinno być daleko do teatru i sztuki w ogóle.
Wreszcie na uznanie zasługuje scenografia, za którą odpowiedzialna jest Barbara Hanicka. Prosta, stonowana, ale też korzystająca z rozwiązań technologicznych, jak choćby ruchomego parkietu w postaci obracającego się okręgu, na którym stojący aktorzy pojawiają się i znikają, zatracając nas w spirali śmiechu. W ścianie na środku sceny zamontowano natomiast wysuwane siedzenia, przywodzące na myśl korytarz pociągu intercity.
Nasze życie to w końcu ciągła pogoń, wieczny wyścig z czasem, samym sobą i nie wiadomo z czym jeszcze. Dobrze w tym pędzie od czasu do czasu się zatrzymać. Nie trzeba koniecznie wtedy myśleć, by za bardzo nie posmutnieć, ale zawsze warto się pośmiać, a Grabowski i Mleczko dają ku temu świetną okazję. W końcu, komedia, jakkolwiek głęboka by nie była, ma ostatecznie rozbawić.
Marek Blacha