Wielka Wojna według Mendesów – recenzja „1917”

Jest rok 1917. Trwa największy konflikt od czasów wojen napoleońskich. Zacięte walki na froncie zachodnim pochłonęły już miliony istnień, a miały strawić kolejne.
Zaskakującym uznaję fakt, że tematyka pierwszej wojny światowej do niedawna nie cieszyła się wielkim zainteresowaniem filmowych artystów. Do niedawna, albowiem w ostatnich latach premiery miały takie produkcje jak „Kres drogi” Saula Dibba, „I młodzi pozostaną” Petera Jacksona czy orbitujący wokół wydarzeń Wielkiej Wojny „Do zobaczenia w zaświatach” Alberta Dupontela. Do tego grona dołącza najnowsza produkcja Sama Mendesa, która wspomniane środowisko tematyczne podejmuje w sposób wcześniej niewykorzystany.
Warstwa fabularna „1917” jest do granic minimalistyczna, wręcz kontekstualna. Obraz opiera się na koncepcji filmu drogi. Widz towarzyszy starszemu sierżantowi Schofieldowi oraz równemu mu stopniem Blake’owi w podróży, której celem jest ocalenie 1600 żołnierzy (w tym brata drugiego z wymienionych wojskowych). Zawiłych wątków ze święcą tu szukać, a nie o to w tym filmie chodzi.
Bo rzecz w tym jak owa historia została opowiedziana. Pod względem realizacyjnym „1917” to istna maestria. Zdjęcia Rogera Deakinsa, stylizowane na jeden dwugodzinny mastershot, w połączeniu z montażem Lee Smitha zasługują na słowa najwyższego uznania. W praktyce robi to wrażenie nie mniejsze niż na papierze. Sprawiedliwość należy również oddać Thomasowi Newmanowi. Muzyka doskonale podkreśla sferę wizualną i nie pozwala o sobie zapomnieć po seansie. Nie sposób też nie wspomnieć o scenografii. Kreowane z wielką gorliwością, wręcz pietyzmem, lokacje doskonale oddają obraz tragedii wojny, malując turpistyczne obrazy złożone z błota, krwi i rozkładających się ciał.
Odbiorca angażowany jest w obraz od samego początku. Wspomniane wcześniej zdjęcia budują intymną narrację, w której widz uczestniczy ramię w ramię ze Schofieldem i Blake’iem od pierwszego rozkazu do końca podróży. Każdą przeszkodę pokonujemy razem z żołnierzami, każdy dramat przeżywamy razem z nimi. W sposób naturalny buduje to również napięcie i poczucie walki z czasem, skutecznie stymulowane przez dzieła Newmana. Nie bez znaczenia jest tutaj fakt inspiracji Sama Mendesa opowieściami swojego dziadka – Alfreda. Reżyser założył i sukcesywnie zrealizował tego typu sposób opowieści.
Główne role (w nich George McKay oraz Dean-Charles Chapman) wyróżniają się w sposób szczególny. Postacie żołdaków mają w sobie gen everymana, a zarazem są na tyle dobrze napisane, że nie sposób ich pomylić. Blake z natury jest postacią kierującą się emocjami, iście romantyczną w swojej istocie. Schofield jest natomiast przeciwieństwem swojego towarzysza – jawi się jako doświadczony wojną cynik. Postać tę trafnie podsumowuje wątek wymiany orderu za wino. Oprócz wspomnianych aktorów, w rolach epizodycznych pojawiły się takie nazwiska jak Mark Strong, Andrew Scott, Colin Firth czy Benedict Cumberbatch.
„1917” jest produkcją nakręcona z wielkim rozmachem. Z jednej strony ukazuje realizm w pewnych aspektach, w innych – nie stroniąc od Hollywoodzkiego sznytu. Problemem jest to, że filmowi zdarza się te granice przekroczyć. Umiejętności strzeleckie wojska państw centralnych pozostawię bez komentarza, aczkolwiek tłumaczyć to może fakt, że kule w żaden sposób nie imają się wojskowych aliantów w sposób, w jaki można by się tego spodziewać. Kolejną kwestią jest symbolika. Oprócz zgrabnie wplecionego motywu piekła, czyśćca i nieba, widz otrzymuje w momencie spotkania Schofielda z francuską dziewczyną dość rachitycznie symboliczny moment ukojenia.
Omawiany obraz ma na koncie już 2 Złote Globy oraz imponującą liczbę nominacji, w tym aż 10 Oscarowych. Bez względu na ostateczny werdykt Akademii, owe nominacje są bez wątpienia zasłużone. „1917” jest precyzyjnie realizowaną wizją reżysera przy współpracy z najlepszymi w branży. Stworzyli oni kino wysokiej próby, które na długo zapisze się w pamięci odbiorców.
Ocena: 8/10