Bądź jak królik, potężny królik – Jojo Rabbit [RECENZJA]

Jak śpiewał Grzegorz Skawiński, każde pokolenie ma własny czas, każde pokolenie chce zmienić świat – ja dodałabym do tego jeszcze, że każde pokolenie ma swoich idoli i wzorce do naśladowania. Dla moich rodziców byli to Indiana Jones i Madonna, ja chciałam być niczym Selena Gomez, a żyjący w XX wiecznych Niemczech dziesięciolatek marzył o uścisku dłoni od Adolfa Hitlera.
Dzieciństwo młodziutkiego Jojo Betzlera przypadło na straszne, okrutne czasy II Wojny Światowej – na porządku dziennym były publiczne egzekucje, antysemityzm, nazistowska ideologia oraz propaganda spod ręki Josepha Goebelssa. Jak wiemy, wielu dorosłych zagubiło się w tej pogmatwanej rzeczywistości, trudno więc dziwić się dzieciom, których umysły były (i nadal są) chłonne jak gąbki i czyste jak puste kartki, na których można zapisać dosłownie wszystko. Głównego bohatera poznajemy, kiedy szykuje się do wyjazdu na weekendowe szkolenie Jungvolk, chcąc stać się „prawdziwym mężczyzną” i pełnoprawnym Niemcem. Niestety (lub stety) nie wszystko idzie po jego myśli, a na drodze do kariery w prywatnej gwardii Hitlera staje przyjaciółka jego siostry – żydówka Elsa, która schowała się w ścianie jej sypialni. Na jego arkuszu papieru zapisanym przez hitlerowską indoktrynację pojawiają się znaki zapytania, a w jego sercu rodzą się nowe uczucia i kiełkują wątpliwości.
W moim przed seansem również było ich sporo, w końcu czy to aby na pewno dobry pomysł, żeby łączyć ciężki, delikatny i drażliwy temat piekła wojny z komedią, równie czarną, co niewyrośnięty wąs führera? Po piątkowej wizycie w kinie odpowiedź nasunęła się sama – zdecydowanie tak!

fot. materiały promocyjne filmu Jojo Rabbit (2019)
Nie brakowało zarzutów, że czterdziestoczteroletni nowozelandzki twórca porywa się z motyką na słońce, a pomysł na ten film przekracza wszelkie granice dobrego smaku. Na szczęście Taika Waititi nie słuchał tych głosów i podążał za swoimi artystycznymi przekonaniami. Wątpliwości niedowiarków i szyderców najlepiej zweryfikowało 6 nagród i 35 nominacji (w tym sześć oscarowych). W ten sposób powstał błyskotliwy, oryginalny scenariusz, podobny do patch-workowej kołderki – szyty grubymi nićmi wyrazistych bohaterów, podszyty satyrą i wisielczym humorem, połączony z różnych konwencji, cerowany odniesieniami wizualnymi i wykończony zabawą kliszami charakterystycznymi dla konkretnych gatunków filmowych (pojawia się nawet horror). Efekt? Dziwnie piękne, ciepłe, pastelowe okrycie, pod którym można się zakopać w celu ukrycia przed światem (i resztą osób na sali kinowej) rzęsistych łez, które płyną wodospadami, bo nikt nie ostrzegł widzów, że w poszczególnych kwadracikach kołdry pozaszywane i skrzętnie ukryte są tabuny emocji – od śmiechu, przez złość po rozpacz.
Wszystko za sprawą samoświadomości filmu, który sam do siebie nawiązuje (spięty jest wyraźną klamrą kompozycyjną) oraz wybitnego aktorstwa na dwóch planach (wcale nie gorszego też na dalszych). Powierzenie praktycznie całego filmu debiutującemu tą rolą Romana Griffina Davisa było dosyć ryzykownym posunięciem, ale jak już ustaliliśmy, Waititi nie boi się grać vabank. Uroczy dwunastolatek o cudownie niebieskich oczach i złotych loczkach wypadł w głównej roli śpiewająco, nie dziwi więc fakt, że stanął w szranki o Złotego Globa między innymi z Taronem Egertonem. Jednak, aby nie przytłoczyć młodziutkiego Anglika dano mu dwie solidne podpory na drugim planie – Scarlett Johanson oraz Sama Rockwella. Tak jak na malutkich barkach Griffina Davisa spoczywa historia, tak na tych nieco większych Johanson i Rockwella złożono cały balast emocjonalny i to oni odpowiedzialni są za psychiczne spustoszenie wśród widzów (myślę, że mój stan wewnętrzny można byłoby porównać z ostatnimi ujęciami miasta).

fot. materiały promocyjne filmu Jojo Rabbit (2019)
Jojo Rabbit nie ma w sobie nic z wielkiego, pompatycznego kina wojennego, które kocha szersza publika. Ulice niemieckiego miasteczka mienią się ferią barw i świecą czystością, co odbiega znacznie od brudu, mroku i szarości do których nas przyzwyczajono. Kostiumy i ścieżka dźwiękowa też są niestandardowe – zamiast splamionych krwią koszul i brudnych ubrań strojne kapelusze i fantazyjne mundury z frędzlami, zamiast pyłu brokat, a zamiast kościelnych psalmów David Bowie i The Beatles. Niektórym może się to wydać oburzające, ale wynika to przede wszystkim z percepcji i wyobraźni reży… dziesięcioletniego chłopca, który przecież jest głównym bohaterem i to jest świat widziany jego oczami.

fot. materiały promocyjne filmu Jojo Rabbit (2019)
Szacuje się, że podczas II Wojny Światowej zginęły ponad 2 miliony dzieci, dwa razy tyle stało się kalekami, a 12 milionów małych obywateli świata straciło dachy nad głową i/lub najbliższych – statystyki dotyczą zarówno tych, które w papierowych mundurach chwytały za bazooki, jak i tych, które po prostu urodziły się w niewłaściwym miejscu i nieodpowiednim czasie. To liczby i dane równie okrutne, co fanatyzm i sama wojna, które krytykuje Jojo Rabbit. Ten film jest ważny również z innego względu, jest apoteozą życia pełną piersią – w końcu dostaliśmy tylko jedno. Powinniśmy je wykorzystać i bez względu na wszystko, tańczyć pokazując, że jesteśmy za nie wdzięczni. Nie bez przyczyny na ścieżce dźwiękowej znalazła się kultowa piosenka (jedna z moich ulubionych) zespołu Love, która mówi o tym, że chociaż każdy z nas kiedyś umrze, to najpierw musi żyć, zanim dowie się, jaki dokładnie był w tym cel.
Eliza Hajdenrajch