Ford kontra Ferrari – recenzja filmu Le Mans ’66

Wraz z premierą Le Mans ’66 nadszedł dzień w którym Amerykanie spróbowali przekonać swoich widzów do wyższości produkowanych przez siebie aut nad tymi, którymi może pochwalić się konkurencja – można by nawet uśmiechnąć się pod nosem i powiedzieć: no tak, to pewnie jedna z najdroższych reklam Forda w historii. Czy słusznie? Niekoniecznie.
Na pierwszy rzut oka może zaskakiwać deszcz nominacji, jaki spłynął na najnowszy film Jamesa Mangolda – w końcu kino od zawsze lubiło opowieści z wyścigami w tle. Być może stąd też niezrozumiała decyzja, by zamienić oryginalny tytuł Ford v Ferrari na bardziej chwytliwy Le Mans ’66 (przynajmniej wiadomo, że będą się ścigać, a nie na przykład siedzieć w garażu i rozmawiać o tym, jak pokonać konkurencję, prawda?). Gorzej, jeśli powstanie kiedyś kolejny film o słynnych zawodach, które miały miejsce w 1966 roku i otrzyma właśnie taki tytuł – zabawny może być kolejny pomysł dystrybutora na jego zmianę.
Nowojorczyk pokazał w swym dziele zarówno motoryzacyjną pasję (uosabianą przez dwójkę głównych bohaterów oraz Enza Ferrariego), jak również nastawiony na sprzedaż bezduszny przemysł w którym każdy chce zadowolić stojącego nad sobą szefa i wykonuje zleconą pracę bez wkładania w nią serca. Takie są tu zakłady pracy w których najważniejszą postacią jest Henry Ford II (grany przez Tracy’ego Lettsa) – biznesmen myślący o sposobach zwiększania ilości sprzedanych aut i negatywnie nastawiony do wyścigów do czasu, aż Lee Iacocca (Jon Bernthal) przedstawia mu pomysł na europejską ekspansję Forda. Ta nie udaje się, a po odrzuceniu finansowych zalotów przez Ferrari i urażeniu dumy potomka Henry’ego Forda dochodzi do rywalizacji między obydwoma firmami. Wówczas samochodowy magnat zgłasza się do dawnego zwycięzcy wyścigu Le Mans (w 1959 roku) – Carrolla Shelby’ego, który z kolei wybiera się do Kena Milesa, by namówić go na udział w projekcie.
Ken Miles to postać nietuzinkowa – brytyjski kierowca o ogromnym talencie i wybuchowym charakterze. Aby go sportretować James Mangold sięgnął po jego rodaka, Christiana Bale’a, z którym współpracował przy remake’u klasycznego westernu Delmera Davesa 15:10 do Yumy. Jaki jest efekt tej współpracy? Bale udowadnia po raz kolejny, że być może jest najwybitniejszym aktorem swojego pokolenia i tworzy kreację, która pozostanie w pamięci widzów. Wychudzony, zgarbiony i ekspresyjny Miles jest jednocześnie irytujący i zabawny, a do tego na tyle autentyczny, że bez mrugnięcia okiem wierzymy w jego umiejętności. Momentami wytchnienia są dla niego chwile spędzone z rodziną: synem Peterem oraz czarującą żoną Mollie (w tej roli świetnie wypada Caitriona Balfe), rozumiejącą jego pasję i będącą dla niego wsparciem oraz sumieniem. To jednak nie z nią Bale tworzy najlepszy duet w filmie – jego partnerem w filmowej drodze po laury na torze w Francji stał się Matt Damon. Trudno uwierzyć, że panowie zagrali razem po raz pierwszy, gdyż jest między nimi znakomita aktorska chemia. Damon nie ustępuje Bale’owi – Carroll Shelby w jego interpretacji to człowiek, który wyznacza sobie cel i dąży do niego. Mający w sobie trochę z showmana, a jednocześnie wrażliwy i oddany przyjaciołom Amerykanin to nie tylko doskonały kierowca, ale również świetny konstruktor i szef ekipy, która miała usprawnić Forda GT40 i zrobić z niego pogromcę Ferrari. Damon jest wiarygodny jako Shelby zarówno wtedy, gdy walczy z przeciwnościami losu (rezygnacją ze startów z powodu choroby serca) oraz biurokratami Forda (na czele z Leo Beebem, granym przez Josha Lucasa), jak i w zabawnych scenach bójki z Milesem czy podczas lądowania na lotnisku. Warto zwrócić również uwagę na postać Phila Remingtona, w którego wcielił się Ray McKinnon. Przyjaźń między Shelbym i Milesem to największy atut filmu – jest to relacja trudna, a jednocześnie wiarygodna i szczera. To właśnie w ich wspólnych scenach Le Mans ’66 robi najlepsze wrażenie.
Od czasu Wyścigu z 2013 roku (w reżyserii Rona Howarda) nie mieliśmy na ekranie kin filmu, który pokazałby ten sport tak dobrze i choć Le Mans ’66 jest tu produkcją nieznacznie gorszą, to jednak wciąż wysokiej klasy i wartą obejrzenia. Świetne wrażenie robią sceny wyścigów – możemy wręcz poczuć, jak niebezpieczne było ściganie w tamtych latach, podsumowane zresztą przez jedną z postaci stwierdzeniem, że kierowcy czasami nie są w stanie wyjść z płonącego auta. Samochody rozbijają się na naszych oczach, a na twarzach kierowców widać pot, zmęczenie i determinację – zwycięstwo jest wszystkim i poza wszelkimi kosztami.
Zapomnijcie o Need For Speed, jeśli jeszcze to pamiętacie. Zapomnijcie o całej sadze Szybkich i wściekłych z ciągłymi opowieściami o „rodzinie” Dominica Toretta. Obejrzyjcie najnowsze dzieło Jamesa Mangolda i przekonajcie się jak robić znakomite filmy o prawdziwej przyjaźni i szybkich autach.
Ocena: 7,5/10
Piękny, szczery, genialnie napisany i zagrany film. Znajomi wyciągnęli mnie do ohkina i jestem zachwycony, że mogłem zobaczyć go na dużym ekranie. Takie zdjęcia trzeba oglądać w formacie kinowym.