Niech będą szarzy

(felieton zainspirowany koncertem SDM i kilkumiesięcznymi przemyśleniami)
To nie jest takie proste!
Chciałbym zobaczyć kiedyś film o takim tytule – To nie jest takie proste!. Choć może lepiej niech ktoś pokusi się o subtelniejszą nazwę. Oby tylko był to obraz wyważony, poprowadzony zgrabną ręką reżysera i wprawionym piórem scenarzysty. Dobrze by było, żeby był zrobiony ze smakiem, potraktowany z należytym szacunkiem. Żeby tylko nie posępiono na niego budżetu i twórców z pasją, którzy mimo swych rozpalonych umysłów będą w stanie zatrzymać się, spojrzeć chłodnym okiem i stwierdzić: „No rzeczywiście, to nie było wcale takie proste!”
Faktycznie, będzie na co patrzeć i co analizować, choć jak zawsze z perspektywy czasu nabierzemy takiej mądrości, jakbyśmy pozjadali wszystkie rozumy świata. To nie jest wcale tak, że tylko my dzisiaj mamy wrażenie niepewności, nasi przodkowie czuli się kiedyś dokładnie tak samo i dopiero po latach, kiedy ciężkostrawna przeszłość została przetrawiona przez żołądek czasu, mogli ją sobie poukładać i żyć dalej.
Troszkę paradoksalna sytuacja. Jedna połowa była letnia, rzeczywiście czuła się niepewnie, stała na nierównym gruncie, tym mocniej falującym przy próbie postawienia choćby najmniejszego kroku. Druga z kolei sądziła, że wszystko jest jasne, że skoro my jesteśmy gorący, to wystarczy pozbyć się tych zimnych, a letnich się ogrzeje. Problem polegał na tym, że za gorących uważali się wszyscy z tej połowy, wszyscy wzniecali iskry i chcieli tymi iskrami rozpalić swoje ognisko ideałów, tak żeby każdy mógł wokół niego się zgromadzić i tylko nim się ogrzać.
I tylko ci letni stali z boku i stwierdzali z rozpaczą: „Ale przecież to wcale nie jest takie proste!”
Kiedy więc w rzekach znów upłynie trochę wody, a w domach przewinie się kalendarzy, kolejne pokolenie, które tak bardzo uważało się za wyjątkowe, będzie głowić się nad tajemnicą minionego życia, wtedy ponownie spojrzymy z boku na to, co mamy obecnie. Spojrzenie to będzie oceną, mam nadzieję że sprawiedliwą, choć często w historii o takie trudno.
Wracając do wspomnianego filmu… Niechże będzie to bardziej Scorsese aniżeli Spielberg, bardziej Domalewski niż Palkowski, nie dawajcie mi czerni i bieli, a bardziej – nie wierzę, że to piszę – różne odcienie szarości. Bo czarno-biała, a raczej tylko biała, jest Miłość, ale my lubimy sobie wszystko komplikować, nie znosimy prostoty w dziełach, bo nie mamy wtedy się nad czym zastanawiać i robi się nudno. Dobrze więc, niech zatem będzie szaro, dużo różnej szarości, niech wszystko będzie tam skomplikowane, bo takie w istocie jest.
Dajcie mi tam biskupa. Niech będzie to biskup w podeszłym wieku. Niech będzie mądry, dobry, niech ma poparcie wielu tych, którzy myślą podobnie jak on i także zostali ukształtowani w innej rzeczywistości i boleją przeogromnie, że ta rzeczywistość nieuchronnie przemija. Niech cierpią i niech rozpaczliwie próbują zachować wszystko w takim stanie, jaki im wydaje się być jedynym odpowiednim do tego, by ten świat mógł dalej trwać. Niech bezskutecznie próbują wszystkim przypominać, że istnieją na Ziemi rzeczy stałe, które nie mogą podlegać zmianie.
Niech modlą się ze łzami w oczach i niech podświadomie darzą nienawiścią wszystkich chcących wymazać im cały obraz rzeczywistości. Niech się sprzeciwiają i w sprzeczności z własną wiarą, krzywdzą, myśląc przy tym, że spełniają dobre uczynki. Niech jedną pięścią uderzają, w drugiej trzymając różaniec i niech nie będą czarni, bo przecież tacy być nie mogą. Niech nie będą biali, bo tacy też nie mogą być.
Dajcie mi też wszystkich, którzy obgryzali paznokcie do krwi, by nikt nie mógł usłyszeć jak płaczą zamknięci w ciemnych pokojach. Tych wszystkich, którym niezgodnie z prawdą na lekcjach religii wpajana była miłość do Boga, kochającego jedynie heteroseksualistów. Dajcie mi tych, którzy przez cały okres swojego dojrzewania zastanawiali się czy są normalni. Dajcie mi ich, myślących że są na świecie sami, by nagle odkryć, że wcale tak nie jest. Niech płaczą przy obiedzie, siedząc przy rodzicach, którym nie można nic powiedzieć, bo żyją w błogim stanie wyparcia. Oby wreszcie się uśmiechali, niech po raz pierwszy w życiu cieszą się chwilą, kiedy od osób im podobnych usłyszą, że wszystko z nimi w porządku i że mogą kochać i być kochanymi.
Wreszcie, dajcie mi tych, którzy czując się dostatecznie silnie, zaczną buntować się przeciw światu, w którym od urodzenia żyli. Niech zmieniają stary ład i przy tym zmienianiu nie zawahają się niczego. Niech podzielą się na tych chcących normalnego życia i na pragnących zniszczenia wszystkiego, przez co od urodzenia musieli cierpieć. Niech prowokują, bulwersują i obrzydzają, stając się idealnym pretekstem do użycia bezmyślnej siły. Niech czerpią ze zdrojów poprawności politycznej i zamiast praw niech walczą o przywileje, wszędzie gdzie się da używając argumentu opresjonowanej mniejszości. Niech krzyczą, że Jezus szedłby z nimi, choć tak naprawdę oni poszliby za nim. Niech z ofiar stają się oprawcami, jak choćby w czasie procesji Bożego Ciała we Francji. I niech nie będą czarni, bo przecież tacy być nie mogą. Niech nie będą biali, bo tacy też nie mogą być.
To będzie dobry film. z wysmakowanym początkiem, dramatycznym rozwinięciem i słodko-gorzkim zakończeniem. Starzy będą go oglądać, wzruszać się, może irytować i stwierdzać: „tak kiedyś było”, a młodych kompletnie nie będzie interesował, bo będą mieli własne zmartwienia, dla nich wyjątkowe, choć przecież tak bardzo schematyczne.
Chciałbym jeszcze czegoś, aby w tym całym bałaganie i dziś, i jutro nieustannie grała muzyka. Niech wciąż głosi, że w tym świecie istnieje jednak coś stałego, choć wszystko zdaje się temu przeczyć. Niech tak jak trzydzieści lat temu, teraz i w przyszłości jakiś Myszkowski bierze gitarę i śpiewa o tym, żeby dać czasowi czas. Niech uczy nas, „jak lizać rany celnie zadane” i jak lepić potrzaskane w proch serce. Obyśmy jeszcze nieraz mogli razem z nim iść na wrzosowisko i o wszystkim zapomnieć.
Marek Blacha