Śmiech przez płacz, płacz przez łzy
Mówi się, że komedię należy grać tak, jak tragedię. Wtedy zyskuje ona na bezpretensjonalności żartów i na naturalności tych, którzy je ze sceny deklamują. Żaden szanujący się reżyser nie chciałby, aby nader widoczne było, jak aktorzy „puszczają oko” w stronę widowni. Raz, że tak duża liczba mrugnięć powiekami po każdym żarcie mogłaby kolidować z szeregiem pozostałych zadań aktorskich, a dwa, że żaden szanujący się komediant chyba nie chce być jak rubaszny wujaszek, który po opowiedzeniu żartu zanosi się od śmiechu i jednocześnie szybko wodzi wzrokiem po słuchających, aby odnaleźć chociażby ten jeden mały chichot-aprobatę. Jeśli jakiś odbiorca zdobędzie się ostatkami kultury osobistej na odrobinę empatii, może być pewien, że ów wujaszek storpeduje go całą kawalkadą pozostałych w jego zanadrzu dykteryjek. I właśnie Teatr im. Stefana Jaracza wraz ze swym spektaklem „Posprzątane” w reżyserii Mariusza Grzegorzka jest po części takim wąsatym wujem.
Dawno, dawno temu, 3 lutego 2012 roku, odbyła się premiera tego przedstawienia i do dziś jest ono wystawiane na deskach łódzkiego teatru. Z tym że opowieść ta nie jest wyłącznie humorystyczna (może nawet wcale nie jest), a ponadto pozytywny odbiór widowni jak i krytyków nie ograniczał się tylko do kurtuazyjnych mlaśnięć i pochwał, a był szczerą reakcją na obejrzaną i zasłyszaną historię. Świadczy o tym zarówno utrzymująca się duża frekwencja jak i nagrody, którymi twórcy zostali obdarowani (jedna „Złota Maska” za najlepszy spektakl sezonu 2011/2012, druga za reżyserię dla Mariusza Grzegorzka i trzecia za najlepszą kreację aktorską dla Gabrieli Muskały). Władze i artyści teatru im. Stefana Jaracza, pracujący przy „Posprzątanych”, po tak dobrym przyjęciu poczuli się w obowiązku, aby nie poprzestawać na jednym sezonie. Oczywiście. W konkurencji pod tytułem: „spektakle grane przez lata” są lepsi rekordziści i bardzo się tym chełpią. Natomiast konsekwencją takiej „długodystansówki”, na którą posyła się spektakl, może okazać się zadyszka, rutyna i zagrożenie, że nie wszyscy twórcy znajdą czas, aby kontynuować tę wieloletnią sztafetę.
Ostatnie z wymienionych zagrożeń można w przypadku spektaklu „Posprzątane” od razu wytknąć. Obsada od czasu premiery została lekko zmieniona. Urszula Gryczewska zastąpiła Marietę Żukowską, a Agnieszka Skrzypczak – Justynę Wasilewską. Nic to. Liczy się teatralne tu i teraz. Aktorzy mają nas zabawić, poruszyć, my musimy im we wszystko uwierzyć, a nagrody sprzed siedmiu lat mogą tylko wzmóc naszą konsumpcyjną roszczeniowość przy odbiorze. Tym bardziej chcemy być syci teatralnego kurzu i basta.
„Posprzątane” to spektakl oparty na dramacie amerykańskiej pisarki Sary Ruhl. I choć sprzątanie nie jest sednem spektaklu i nikt w nim nie informuje, ile brudnych talerzy jest w stanie umyć jedna kropla płynu do naczyń, to w jednej z pierwszych scen usłyszeć można cytat wygłoszony przez bohaterkę o imieniu Virginia (Gabriela Muskała): „Podobno istnieją kobiety, które rezygnują z przywileju sprzątania we własnym domu.” Jest to szokująca dla niej teza, gdyż sama Virginia wykazuje ogromne zamiłowanie do wykonywania wszelkiego rodzaju sprawunków domowych. Gotowa jest nawet wyręczać z nich sprzątaczkę swojej siostry. Te trzy wyraziste kobiece postacie nadają wigor całemu przedstawieniu. Siostra Virginii – Lane (Urszula Gryczewska) to elegancka i dystyngowana pani doktor, która, pochłonięta swoją pracą, nie może pozwolić sobie na „przywilej” prac domowych. Dlatego korzysta z usług brazylijskiej imigrantki o imieniu Matilde (Agnieszka Skrzypczak). Nie przypomina ona stereotypowej gosposi w niebieskim albo fioletowym fartuchu z dederonu, dźwigającej w jednej ręce wiadro z wodą i płynem, w drugiej mopa, a w trzeciej (jeśli posiada) zakupy dla ośmioosobowej rodziny. Jest młoda, szczupła i zdecydowanie sprawia wrażenie osoby wciąż jednoznacznie nieukierunkowanej zawodowo i ideologicznie. Pierwsza i ostatnia cecha mocno się pokrywają. Jej lekkoduszność, a nawet pewna infantylność w obejściu jest spójna z natręctwem, czy też pasją, którą jest główkowanie nad najlepszym na świecie żartem. Bohaterka bowiem, doświadczyła śmierci swojej matki, ponieważ jej ojciec, podczas którejś z kolejnych rocznic ich ślubu, opowiedział jej długo obmyślany na tę okazję dowcip. Stężenie humoru było tak wysokie, że zakończyło się zgonem.
Historie Matilde, jej monologi i projekcje przeszłości, w których opowiada o relacji swoich rodziców, inscenizowane przez młodziutkich aktorów (Sylwia Pycio i Kasper Górczak), przebranych w czerwono-czarne ubrania, przypominające stroje tancerzy flamenco, są bardzo przejmujące. Wyidealizowana opowieść, nosząca jakiś „lovestorowy” sznyt, przy tańczących do niej ledwie kilkunastolatkach, zyskuje na rozczulającym wydźwięku. Wliczając w to naturalny i lekki sposób narracji Agnieszki Skrzypczak, otrzymujemy sumę niewinności, której bez potrzeby dalszych dowodów matematycznych, chce się dać wiarę. Chyba nawet największy emocjonalny zatwardzialec ma tak, że z szeroko płynącego ścieku komedii romantycznych, jakim jesteśmy zalewani, wyłowi dla siebie tę jedną, niby równie banalną, równie tendencyjną i tak samo cukierkową, jak wszystkie pozostałe, opowiastkę, która robi na nim jednak jakieś tkliwe wrażenie. Te dygresje Matilde, jeśli chodzi o ich treść, powielają oczywiście schemat miłosnych bajań – bo nieuniknione jest, aby nie powielały – natomiast sposób przedstawienia ich na scenie jest niesztampowy.
Sprzężające się w trakcie trwania spektaklu więzi między Virginią, Lane i Matilde to jednak najbardziej interesujący element spektaklu „Posprzątane”. Analizowanie, gdy z etapu braku zrozumienia siebie nawzajem, utworzonego dystansu między sobą, dochodzą do poziomu kobiecej zażyłości, że w ramach pocieszenia dla zdradzonej przez męża Lane zasiadają na kanapie i jedzą wspólnie lody, jest niezmącone żadnym niedowierzaniem mimo tego, że spektrum tych wydarzeń okazuje się być bardzo szerokie i odbywają się one w tak wąskiej czasoprzestrzeni stu osiemdziesięcio-minutowego spektaklu. A gdy do kręgu przyjaźni zaproszona zostaje jeszcze Ana (Agnieszka Kowalska), czyli „ta”, z którą mąż Lane ją zdradził, ta sama, u której potem zdiagnozowano raka piersi, którego próbę leczenia podjęła się właśnie Lane – to, nie wiedzieć czemu, nie drażnią te wydawałoby się absurdalne, przypominające nieco telenowelę, zawijasy fabularne.
Można rzec, że dobrze jest się smucić przy „Posprzątanych”. Bardzo łatwo można zostać usidlonym w siatce niezwykle rozłożystych interpersonalnych problemów. Dobrze widzieć, gdy bohaterowie przełamują swoje charaktery, wybaczają i rozszerzają granicę cierpliwości. A co z momentami, w których powinno być śmiesznie? Co z drugą stroną monety o nominale tragifarsa? Co z tą, na której wygrawerowana powinna być uśmiechnięta twarz? Można jej wcale nie dostrzec.
Bawi tylko postać Virginii grana przez Gabrielę Muskałę. Wszystko w spektaklu, co miałoby poruszyć kąciki ust widza do uśmiechu, jest sprokurowane właśnie przez tę bohaterkę. Virginia wydaje się być z pozoru spokojna, nawet apatyczna, bierna zawodowo, a w przypływach złości wystrzeliwuje podniesionym głosem i szczerością. Aktorka bardzo precyzyjnie i z umiarem nadaje komediowe tony temu przedstawieniu. Szczególnie wtedy, gdy podczas prasowania bielizny swojej siostry, podśpiewuje zabawną angielszczyzną utwór Whitney Houston „I will always love you”. Okazuje się wówczas, że oddana swoim prozaicznym czynnościom, wciąż podskórnie marzy o wielkich uniesieniach. I poza licznymi wybuchami wściekłości, jest to kolejna cecha, która składa się na wielowymiarowość tej postaci.
W przedstawieniu Mariusza Grzegorzka bardzo atrakcyjne, ożywcze i budzące uwagę widza wydają się być pewne rozwiązania sceniczne. Reżyser wybiera sobie łupinki z wielkiego tworu, jakim jest popkultura i telewizja, a potem umieszcza je w spektaklu. Są nimi choćby elementy rodem z telenoweli i znana z najbardziej popularnych rozgłośni radiowych muzyka. Kapitalna wydaje się być scena rozmowy dwóch sióstr za pomocą słuchawek złączonych kablem, podczas której obie bohaterki walczą nie tylko werbalnie, gdyż co chwila starają się przeciągnąć większą część kabla na swoją stronę. A także, odczytywanie telegramu od dotychczasowego męża Lany – Charles’a (Mariusz Witkowski) – szukającego pod kołem podbiegunowym drzewa, mającego uleczyć raka piersi Any. Po każdym zdaniu wypowiedzianym przez niego za pomocą megafonu, aktorka grana przez Urszulę Gryczewską głośno intonowała „Stop!”. Sam klimat sceniczny stworzony, aby oddać tę wyprawę w nieludzko mroźne tereny, wzmacniany o odgłosy zamieci śnieżnej, jak i zbudowany przez walące z góry płaty śniegu, był bardzo malowniczy.
Skoro wiadome jest, jak uczeni w teatrze, nakazują grać komedię, to jakie wytyczne przygotowano dla takiej mieszanki emocjonalnej, którą jest tragifarsa? Mówi się, że między komedią, a tragedią jest cienka linia. Właściwie jeśliby rozważyć stwierdzenie, że tragedia to komedia plus czas dany bohaterom na to, aby mogli zorientować się, w jak beznadziejnym położeniu się znajdują, a także uzmysławiając sobie, jak dwuznaczne i zależne od tonu wypowiedzi jest sformułowanie: „Jesteś śmieszny”, to można się tej tezie przychylić. Ale czy uwiarygodnienie na scenie, licznych przejść i balansowania między skrajnościami też jest tak proste ze względu na styczność obu tych sfer? W przypadku spektaklu „Posprzątane” w reżyserii Mariusza Grzegorzka lina została przeciągnięta na stronę tragedii. W ostatniej scenie niemogąca wytrzymać bólu Ana prosi Matilde, aby ta opowiedziała jej wymyślony przez nią najlepszy na świecie żart, po usłyszeniu którego umiera. Cóż to musiał być za pyszny dowcip, który aż zabił? Opowiedziany został „na ucho”, toteż widzowie nie mieli okazji go usłyszeć. Może to dobrze. Biorąc pod uwagę to, że śmieszne momenty w spektaklu nie bawiły, a także to, że Matilde pracowała nad nim niemalże przez całe przedstawienie – z towarzyszącą temu otoczką i napięciem – to moglibyśmy umrzeć, ale z rozczarowania. Chyba jednak bezpieczniej będzie udawać śmiech po nieco mniej efektownych żartach jakiegoś wujaszka.
„Mówi się, że między komedią, a tragedią jest cienka linia. „, to tak jak jest cienka linia pomiędzy geniuszem a szaleńcem.