Wszystko, co mam, to negatywne myśli – recenzja filmu „Joker”

Todd Philips, do tej pory znany głównie z reżyserowania serii Kac Vegas, podjął się zadania karkołomnego: tak właśnie trzeba nazwać chęć nakręcenia filmu o najważniejszym przeciwniku Batmana. Joker zawsze pasował do bycia postacią drugoplanową – zarówno w interpretacji Jacka Nicholsona, jako śmieszno-straszny błazen, zawdzięczający swój wygląd nieprzyjemnemu wypadkowi i chemikaliom, jak i w tajemnicy, którą stał się Joker Heatha Ledgera – szaleniec, dla którego śmierć, chaos i zniszczenie to tylko część dobrej zabawy. Niesamowita postać wykreowana przez Ledgera nie miała jasno określonej przeszłości. To tylko wzbudzało zainteresowanie widzów i stanowiło potężny problem dla każdego, kto chciałby nie tylko znów zagrać tego przestępcę, ale też pokazać jego historię odzierając go z tak dobrze funkcjonującej tajemnicy. Philips postanowił postawić w swojej wizji na jak największy realizm – przeniósł akcję opowieści we wczesne lata osiemdziesiąte i było to bardzo dobre posunięcie.
Joaquin Phoenix – co nie jest żadnym zaskoczeniem – doskonale odnajduje się w tytułowej roli. Wiele razy udowodnił, że potrafi wcielić się w postać wrażliwca, który nie chce pogodzić się z wydarzeniami, które mają miejsce w jego życiu (jak choćby Freddie Quell z Mistrza Paula Thomasa Andersona – moim zdaniem rola wybitna i najlepsza w karierze tego aktora. Fizycznie Arthur Fleck przypomina właśnie Quella). Fleck stara się zachowywać przyzwoicie: pracując za kilka dolarów jako klaun bawi chore dzieci w szpitalach, a po powrocie do domu opiekuje się chorą matką, marząc przy okazji o karierze komika i jednocześnie przyznając pracownicy opieki społecznej, że jedyne myśli, jakie go nachodzą są negatywne. Życia nie ułatwia mu neurologiczna przypadłość powodująca niekontrolowane wybuchy śmiechu w sytuacjach stresowych. Niestety kartka z opisem choroby, którą pokazuje w momentach, gdy ludzie (urażeni jego śmiechem) szykują się do konfrontacji z rzekomo obrażającym ich mężczyzną, nie przynosi zrozumienia, a jedynie odtrącenie, gdyż jak sam notuje w dzienniku przemyśleń: ludzie oczekują od osób ze schorzeniami psychicznymi tego, że będą zachowywać się wśród nich tak jakby byli zdrowi. Sama jego obecność budzi w otoczeniu dyskomfort w chwilach wybuchów śmiechu. Phoenix znakomicie portretuje swojego bohatera pokazując jego transformację w króla zbrodni, którym staje się w trakcie postępów fabuły. Na drugim planie warto zwrócić uwagę na Frances Conroy, grającą z ogromnym wyczuciem matkę Arthura, a także Roberta De Niro błyszczącego w roli króla komedii, zabawiającego widzów anegdotami i próbującego podnieść oglądalność programu naśmiewając się z występu Arthura, nagranego w barze ze stand-upem.
Wrażenie robi to, w jaki sposób wygląda efekt pracy Lawrence’a Shera – Gotham City przypomina dzisiejsze wielkie metropolie jednocześnie posiadając własną tożsamość. Zdjęcia Shera to naprawdę spory atut tej produkcji, a muzyka Hildur Guðnadóttir buduje nastrój filmu. Zarówno Amerykanin, jak i Islandka dopiero budują swoją reputację w Hollywood, ale bardziej doświadczony Sher udowadnia, że jego operatorski talent, który było widać w reżyserskim debiucie Zacha Braffa – Powrót do Garden State (2004), rozkwita na dobre i mam nadzieję, że zostanie doceniony za swoją pracę w tej produkcji. W muzyce napisanej przez Hildur Guðnadóttir słychać echa poprzednich ścieżek dźwiękowych z filmów o Batmanie, a jednocześnie trudno ją nazwać wtórną – co więcej stanowi integralną część filmu i jest jego atutem. To samo można napisać o utworach wybranych przez reżysera jako tło wydarzeń – w pamięci na pewno pozostanie zwłaszcza scena z Jokerem, jadącym przez Gotham City w radiowozie z wybrzmiewającym w tle utworem Cream – White Room. Można uznać tę scenę za odniesienie do Mrocznego Rycerza.
Joker w reżyserii Todda Philipsa jest przede wszystkim mrocznym i brutalnym (nie aż tak, jak można się było spodziewać) dramatem psychologicznym – studium człowieka, który poniżony i wyśmiewany zaczyna walczyć o szacunek innych i w konsekwencji zanurza się w odmętach szaleństwa stając się groźnym psychopatą. Wiele napisano na temat przemocy w filmie, lecz moim zdaniem są to nieuzasadnione obawy przed rzekomym wzbudzaniem agresji u widzów. Co więcej uważam, że o wiele więcej brutalności pokazano w choćby zeszłorocznym Życzeniu śmierci – remake’u klasyka z Charlesem Bronsonem – przy jednocześnie znikomym zainteresowaniu tych samych mediów, które demonizują dziś film Philipsa. W filmie znajdziemy też odniesienia do Taksówkarza (reż. Martin Scorsese), który miał premierę pięć lat przed wydarzeniami przedstawionymi w Jokerze. Strach pomyśleć, jak wielkie kontrowersje wzbudzałby dziś.
Pytano również o to, czy można współczuć złu i kibicować poczynaniom Jokera. Uważam, że popełnia się tym samym błąd – współczuć można Arthurowi Fleckowi – człowiekowi skrzywdzonemu okrutnie w dzieciństwie, wyrzuconemu poza nawias, wyrzutowi sumienia dla tych, których nie obchodzi los innych ludzi. Gdy Arthur odrzuca swoje nazwisko i staje się Jokerem współczucie znika. Pozostanie jednak wyrzut sumienia, który przypomni, że zbrodniarz został końcowym produktem fabryki zła, jaką stało się Gotham City i jaką może stać się każde inne miejsce, gdy zapomnimy o tym, że powinniśmy podać pomocną dłoń tym, którzy tego potrzebują.
Najnowszy film wyprodukowany przez Warner Bros. oraz DC Comics jest historią upadku dobrego człowieka, śmiechem przez łzy dla wszystkich, którzy czują się bezsilni i przestrogą przed brakiem wrażliwości na krzywdę drugiego człowieka. Mam nadzieję, że właśnie po tym filmie DC rozpocznie nowy, pełen sukcesów artystycznych rozdział w swojej historii, gdyż właśnie takie kino powinno tworzyć – oryginalne (z autorską wizją w centrum produkcji) i szczere do bólu.
Ocena: 8/10.