Przez trudy do gwiazd – recenzja filmu „Ad Astra”

Gdy zadamy sobie pytanie, czym powinno charakteryzować się dobre kino s-f to przede wszystkim musimy zastanowić się, co powie ono o nas samych. Na pojedynek z kosmosem zdecydowali się w ostatnich latach tacy reżyserzy jak Ridley Scott (Marsjanin, 2015), Christopher Nolan (Interstellar, 2014), Alfonso Cuaron (Grawitacja, 2013) czy Duncan Jones (Moon, 2009). Czy Ad Astra może stać w jednym szeregu z wyżej wymienionymi produkcjami?
Gdy powstał pomysł realizacji tego projektu szefowie studia 20th Century FOX musieli sobie odpowiedzieć na pytanie: czy warto inwestować prawie 100 milionów dolarów w produkcję filmu, którego reżyserem ma zostać James Gray? Autor Małej Odessy i Królów nocy (z doskonałym angielskim tytułem We Own The Night) jest kojarzony z filmami, które nie podbijają box office’u przez specyficzny, melancholijny, chłodny klimat i chęć pokazywania przede wszystkim psychiki napisanych przez siebie bohaterów. W Walt Disney Studios postanowiono zaryzykować i przeznaczyć pieniądze również na lepszą reklamę (inaczej niż w przypadku dobrego, lecz niedocenionego Zaginionego miasta Z opowiadającego o tajemniczej wyprawie pułkownika Percy’ego Fawcetta do amazońskiej dżungli w celu odnalezienia mitycznego miasta).
Najnowszy film nowojorczyka powoli zdobywa uznanie widzów na całym świecie pomimo, że przypomina pozostałe jego dzieła – Ad Astra jest dramatem psychologicznym, przebranym w płaszcz s-f. Głównym bohaterem jest Roy McBride, który otrzymuje ściśle tajne polecenie skontaktowania się z ojcem, wybitnym badaczem kosmosu, zaginionym przed laty w okolicach Neptuna. Celem jest zapobieżenie eskalacji fali udarów energetycznych, które właśnie stamtąd dochodzą do Ziemi powodując ogromne straty materialne, katastrofy i kryzys gospodarczy. McBride udaje się na Księżyc, a następnie na Marsa, by stamtąd nadać wiadomość do ojca i tym samym umożliwić jego zlokalizowanie po odebraniu wiadomości zwrotnej. Finalnie odbywa podróż nie tylko do granic Układu Słonecznego, ale przede wszystkim w głąb siebie. James Gray zadaje pytania o to, na ile nasze czyny są determinowane przez wcześniejsze wybory naszych rodziców, mówiąc głosem McBride’a, że „grzechy ojca przechodzą na syna”. Sam McBride nosi w sobie uczucie tęsknoty i żalu do ojca – Clifforda, który postawił badanie kosmosu ponad swoją rodzinę i w poszukiwaniu życia pozaziemskiego naznaczył bólem i samotnością życie własnego syna. Astronauta grany przez Brada Pitta to człowiek unikający emocji, wcielający się w rolę dobrego kolegi i uśmiechający do współpracowników, ale też przytłoczony codziennością, odseparowany od innych ludzi – w tym też od kobiety, którą wciąż kocha. Pitt jest znakomity w tej roli. Postawię nawet tezę, że to najlepsza rola w jego karierze. Przez dwie godziny seansu praktycznie nie znika z ekranu, a mimo to jest wiarygodny w każdej sekundzie produkcji i każdej emocji przeżywanej przez McBride’a. Kroku próbują dotrzymać mu Tommy Lee Jones w roli H. Clifforda McBride’a i Donald Sutherland w roli jego przyjaciela, Thomasa Pruitta, który odkrywa prawdę przed Roy’em. O ile brak nominacji do prestiżowych nagród dla Jonesa można będzie zrozumieć (choć sam uważam, że powinien się liczyć w wyścigu o laury), tak Brad Pitt ma pecha, że rolę życia odgrywa właśnie teraz, gdy pojawia się tak wiele znakomitych ról pierwszoplanowych (a na premierę czekają wciąż choćby Joker z Joaquinem Phoenixem czy Osierocony Brooklyn z Edwardem Nortonem, grającym detektywa cierpiącego na Zespół Tourette’a).
Z pomocą operatora (Hoyte Van Hoytema) James Gray sprawia, że zanurzamy się w melancholii oraz futurystycznym świecie, który wcale nie różni się tak bardzo od tego, co jest naszą rzeczywistością – zdjęcia Szwajcara są niezwykle nastrojowe: mrok spowijający cały film często przełamywany jest kolorami skafandrów, baz kosmicznych i doskonałych obrazów układu słonecznego, w którym ma miejsce akcja filmu. Nastrój buduje również bardzo dobra muzyka brytyjsko-niemieckiego kompozytora Maxa Richtera, a efekty komputerowe zostały w dużej mierze zastąpione lokacjami budowanymi specjalnie na potrzeby filmu, co zdecydowanie przysłużyło się wiarygodności świata przedstawionego w filmie.
Ad Astra nie jest też wolna od wad – jej narracja przywodzi na myśl „Drzewo życia”, co może wywoływać u wielu widzów poczucie zmęczenia czy nudy. Oczywiście można również przyczepić się do kilku błędów, ale trzeba pamiętać, że cała otoczka science-fiction jest tylko… otoczką dla dramatu psychologicznego o człowieku, który wyrusza w podróż na spotkanie z ojcem, który go porzucił. To opowieść o przezwyciężaniu własnej traumy i poszukiwaniu odpowiedzi na pytania, które zdefiniowały całe życie głównego bohatera. Ważny jest właśnie uniwersalizm całej historii, gdyż James Gray zmusza nas do myślenia również nad naszym życiem – opowiada historie stare jak świat: o złamanych obietnicach, złamanych sercach i zniszczonych życiach.
Nie odpowiada jednoznacznie na pytanie czy istnieje życie pozaziemskie, nie uważa nawet, że widz powinien takową odpowiedź otrzymać. W ostatecznym rozrachunku nie jest to nawet istotne dla opowieści. Reżyser wplata również charakterystyczne dla siebie elementy wiary chrześcijańskiej. Przede wszystkim pyta jednak jak to możliwe, że szukamy życia w kosmosie, a sami nie potrafimy poradzić sobie z własnym. Jak echo brzmią tutaj słynne słowa z Solaris Stanisława Lema:
„Nie szukamy nikogo prócz ludzi. Nie potrzeba nam innych światów. Potrzeba nam luster. Nie wiemy, co począć z innymi światami. Wystarczy ten jeden, a już się nim dławimy”.
O tym opowiada Ad Astra i pokazuje nam drogę, by tego uniknąć: zająć się własnym życiem, kochać i pomagać przezwyciężać trudności tym, którzy kochają nas. Hollywood potrzebuje takiego kina.
Ocena: 8/10.