Dawno temu w Ameryce – recenzja filmu „Pewnego razu w… Hollywood”

Quentin Tarantino nakręcił swój dziewiąty film i zapytany o to, czy dotrzyma słowa, przechodząc tym samym na emeryturę po wyreżyserowaniu dziesięciu filmów, odpowiedział, że być może to właśnie Pewnego razu w Hollywood zamknie ten rozdział w jego życiu, gdyż lepiej odejść, będąc na szczycie. Na wiele miesięcy przed rozpoczęciem zdjęć do produkcji największe studia filmowe rozpoczęły walkę o możliwość dystrybucji tego dzieła – można więc zadać pytanie: czy było o co walczyć?
Głównymi bohaterami Pewnego razu w Hollywood są Rick Dalton – telewizyjny aktor, którego sława już dawno przebrzmiała, a także jego partner Cliff Booth – bohater wojenny o podejrzanej przeszłości, zarabiający na życie jako dubler Daltona. Oś filmu stanowi przyjaźń pomiędzy dwojgiem bohaterów, której koleje losu przeplatają się z historią Sharon Tate oraz Romana Polańskiego.
Leonardo DiCaprio i Brad Pitt błyszczą w swoich rolach. Na szczególne wyróżnienie zasługuje jednak ten pierwszy. Rick Dalton w jego interpretacji to mężczyzna, który jednocześnie jest irytujący (w końcu to alkoholik z wielkim ego) i zabawny w momentach, w których jego aktorskie możliwości osiągają obydwa bieguny: doskonałości i słabości. Pitt oraz DiCaprio doskonale wypadają we wspólnych scenach. Cliff Booth, grany przez Brada Pitta, to twardy facet, który uwielbia jeździć autem po znakomicie odwzorowanym Los Angeles lat sześćdziesiątych, i który dba zarówno o swojego partnera z planu, jak i psa, który otrzymał w filmie swoje 5 minut.
Kontrapunktem dla losów obydwu mężczyzn są kolejne sceny z życia Sharon Tate, granej z wdziękiem przez Margot Robbie. Warto tu wspomnieć przede wszystkim o scenie, w której postać grana przez Australijkę ogląda w kinie The Wrecking Crew (1968) z prawdziwą Sharon Tate na ekranie. Widząc scenę to łatwo przychodzi do głowy myśl na temat tego, jaką cenę można zapłacić za wieczną sławę.
Nie zawodzi również drugi plan: Kurt Russell, Timothy Olyphant, Bruce Dern czy Emile Hirsch. Świetnie prezentują się aktorzy wcielający się w tak znane postaci jak Bruce Lee, Steve McQueen i oczywiście Roman Polański. Ze wszystkich drugoplanowych ról najlepiej jednak wypada Al Pacino, grający (na wielkim luzie) producenta Martina Schwarzsa zachwycającego się talentem Ricka Daltona. Jest to rola, która powinna umożliwić temu wybitnemu aktorowi walkę o najważniejsze filmowe nagrody. Sam Schwarzs ułatwia Daltonowi rozwój kariery poprzez granie w kolejnych włoskich produkcjach (wykonuje telefon i oznajmia rozmówcy: „oglądam Twojego Nebraskę Jima” – jest to jedno z wielu odniesień do twórczości wybitnych włoskich reżyserów takich jak Sergio Leone czy autor Minnesota Clay’a Sergio Corbucci, u którego Rick Dalton znów staje się gwiazdą). Warto wspomnieć również o ścieżce dźwiękowej, która stanowi idealne tło filmu oraz zdjęciach Roberta Richardsona – zwłaszcza w scenach jazdy po Mieście Aniołów.
Tarantino bawi się odniesieniami do kinematografii, a jednocześnie tworzy spójną, wyważoną opowieść o ludziach popadających w marazm, szukających zmian, które otworzą nowe rozdziały w ich życiu i karierze. Zarówno Booth, jak i Dalton, to samotnicy chcący osiągnąć sukces, ale mający również świadomość, że zegar tyka, a życie jest tylko jedno. Pewnego razu w Hollywood to doskonała aktorsko, wspaniała opowieść o późnych latach sześćdziesiątych, przyjaźni i Hollywood – włącznie z wątkami komun hippisowskich oraz sekty Mansona, której znaczenie dla opowieści nabiera na sile z każdą kolejną sceną . Zaskakuje również finał filmu, lecz zdradzenie go może zepsuć wrażenia podczas wizyty w kinie na najnowszym dziele Quentina Tarantino, któremu, w sposobie narracji, znacznie bliżej do takich jego produkcji jak Jackie Brown czy Django.
Ocena: 8/10.