Podróż sentymentalna, czyli teatrzyki małych form i najjaśniejsze gwiazdy scen warszawskich kabaretów dwudziestolecia międzywojennego

W okresie dwudziestolecia międzywojennego w Polsce bywanie w teatrze i znajomość repertuaru była dla elit intelektualnych czymś nieodzownym. Tak samo było ze sceną kabaretową, której przekaz mógł trafić wyłącznie do ludzi wykształconych i mających wiedzę o bieżących wydarzeniach kulturalnych i politycznych. Kabarety lub też teatrzyki małych form, jak je określano, w Drugiej Rzeczypospolitej były miejscami, w których elity bywały, bo bywać tam po prostu wypadało. Bilety na spektakle kosztowały odpowiednio dużo, żeby krąg odbiorców zawęzić do tych, których wykształcenie i obycie pozwalało na odpowiedni odbiór treści płynących ze sceny. Autorami tekstów byli poeci i pisarze o nazwiskach tak znanych, jak Julian Tuwim, Tadeusz Boy-Żeleński, Marian Hemar czy twórcy tworzący słynną grupę Skamander.
To wszystko zapewniało wysoką jakość prezentowanych treści, chociaż z czasem w niektórych kabaretach zaczęto skłaniać się ku zaspokojeniu gustów szerszej publiczności i treść przestała mieć takie znaczenie, jak wpadająca w ucho melodia i wykonanie skeczy oraz piosenek. Dzięki temu poszerzał się krąg odbiorów, którzy mogli podziwiać talent autorów tekstów i wykonawców.
O popularności teatrów czy kabaretów, których rola w krzewieniu kultury i dostarczaniu rozrywki elitom była znacząca, decydowały w największej mierze gwiazdy, które występowały na ich scenach. Od aktorów oczekiwano rozmaitych umiejętności artystycznych – to właśnie one wzbudzały podziw. Składał się na nie śpiew, taniec, sposób mówienia, a także pewnego rodzaju elegancja w postawie i gestach.
Na scenach polskich teatrów, kabaretów i rewii zaczynały się kariery artystów, których twarze znamy z czarno białych filmów lat 30. XX wieku. W kabaretach międzywojennej Polski rozkwitał talent aktorski i piosenkarski takich późniejszych sław jak Mira Zimińska, Hanka Ordonówna, Zula Pogorzelska, Eugeniusz Bodo czy Adolf Dymsza. W tamtym czasie byli oni swego rodzaju celebrytami, których można było spotkać w znanych restauracjach. Z najbardziej popularnymi gwiazdami handlowcy podpisywali kontrakty reklamowe – firmowały one swoim nazwiskiem ubrania, buty, alkohol czy w końcu samochody.
Podziwiano ich, kiedy występowali na scenie i chętnie śledzono informacje o ich życiu prywatnym, pojawiające w kronikach towarzyskich.
Ich kariery zostały przerwane przez wybuch drugiej wojny światowej i nikt nie jest w stanie powiedzieć, jak potoczyłyby się dalej, gdyby tylko była na to szansa.
Powróćmy choć na chwilę do tamtych lat i przyjrzyjmy się im, tak, jakby ten czas wcale nie minął bezpowrotnie.
Za wzór niedościgniony i punkt odniesienia uważano legendarny kabaret Zielony Balonik, działający w Krakowie od 1905 r. Był to elitarny kabaret literacki, który działał przy ul. Floriańskiej aż do wybuchu pierwszej wojny światowej. Powojenne kabarety chciały nawiązywać do klimatu Zielonego Balonika i kontynuować jego tradycję.
W 1918 r. w Warszawie działały trzy sceny kabaretowe: Miraż, Sfinks i Czarny Kot. Najbardziej elegancki był zdecydowanie Sfinks. To tutaj debiutowali Hanka Ordonówna i Eugeniusz Bodo. W Mirażu z kolei można było oglądać Adolfa Dymszę i Mirę Zimińską. Dla Czarnego Kota teksty pisał Julian Tuwim i inni młodzi poeci.

dav
Jednak zdecydowanie najsłynniejszym z kabaretów Polski międzywojennej był działający od kwietnia 1919 r. kabaret Qui Pro Quo. Na scenie tego kabaretu można było oglądać największe gwiazdy estrady tamtych lat, w tym oczywiście wymienionych już Zulę Pogorzelską, Eugeniusza Bodo, Hankę Ordonównę, Adolfa Dymszę i innych tej miary artystów. Kabaret Qui Pro Quo do końca pozostał kabaretem literackim i inteligenckim, mimo późniejszej komercjalizacji.
O tym, jak duże znaczenie dla kształtowania i krzewienia kultury wśród elit międzywojennej Polski miał kabaret Qui Pro Quo, ale także pozostałe działające wtedy sceny, wiedzieli dobrze współcześni. Sławomir Kopeć cytuje w swojej książce pt. „Gwiazdy Drugiej Rzeczypospolitej” słynnego konferansjera, reżysera i aktora, Fryderyka Jarosego:
„… Jeśli ja zwrócę się do pana, a nie wątpię że jest pan dobrym patriotą, z zapytaniem, co działo się w Polsce na przykład w lutym 1920 roku, to pan na pewno nie będzie wiedział. Ale proszę wziąć komplet programów Qui Pro Quo z ubiegłych lat – a przekona się pan, że nie było ani jednego ważniejszego wydarzenia albo plotki w Polsce, które nie znalazły echa i odbicia na małej scenie”.
Raz w miesiącu na scenie kabaretu odbywała się premiera. Tytuł miał być chwytliwy i przyciągać widza dowcipem, ale w dobrym smaku. W końcu był to kabaret literacki, a teksty piosenek i skeczy przygotowywali najlepsi polscy autorzy. To samo dotyczyło muzyki. Największą widownię skupiały premiery i ostatnie przedstawienia. Tradycją kabaretu było to, że artyści podczas ostatniego, schodzącego z afisza przedstawienia, robili sobie nawzajem kawały – ku uciesze publiczności, dla której był to dodatkowy „smaczek”.
Zdj. Narodowe Archowium Cyfrowe: Uroczystość otwarcia kabaretu „Nowy Momus” w salach „Oazy” w Warszawie. Zespół artystyczny kabaretu. Przy stoliku siedzą od prawej: dyrektor Zygmunt Woyciechowski, kierownik literacki Jan Brzechwa, aktor Eugeniusz Bodo, atorka Vera Bobrowska, komik Władysław Walter.
W okresie najaktywniejszej działalności i najznaczniejszych sukcesów kabaretu Qui Pro Quo, występujący w nim artyści, których nazwiska znane nam są do dziś, mieli po dwadzieścia kilka lat. Na scenie triumfowała więc – obok talentu i urody – młodość. Wówczas kino jeszcze raczkowało i było traktowane jako rozrywka dla niewymagającego odbiorcy. Kręcone wtedy filmy różnie były odbierane przez widzów, nie wszyscy bowiem rozumieli zasady sztuki filmowej. Dopiero w latach trzydziestych rozkwit kina dźwiękowego sprawił, że artyści scen teatralnych i kabaretowych przenieśli się na srebrny ekran.
Póki co podziwiano ich na scenie i to tam przede wszystkim ich talent błyszczał i przyciągał kolejnych fanów. Mówi się, że dwudziestolecie międzywojenne przyniosło rozkwit sztuki aktorskiej w Polsce. Dzięki sztuce filmowej znamy dobrze twarze tych artystów, a ich nazwiska w naszych głowach są wciąż żywe. Spróbujmy zobaczyć ich oczami współczesnych – występujących na żywo na scenie kabaretu, przy żywej reakcji publiczności, która z utęsknieniem czekała na każdy kolejny repertuar i popis ich aktorskich talentów.
Eugeniusz Bodo do dnia dzisiejszego ma swoich fanów i wielbicieli, a to oczywiście za sprawą jego wspaniałych ról filmowych, w których możemy go oglądać także dziś. Naprawdę nazywał się Bogdan Eugene Junod. Bożyszcze kobiet, utalentowany, elegancki i uzdolniony – Eugeniusz Bodo na scenie pojawił się już jako dziecko, w teatrze prowadzonym przez jego ojca. Rodzice jednak nie planowali dla niego kariery aktorskiej. Jako osiemnastolatek, wbrew ich życzeniom i oczekiwaniom, wyjechał do Poznania, gdzie dostał angaż w teatrzyku Apollo. Wówczas artyści tego typu teatrzyków sami musieli zadbać o swój repertuar. Młody i nieposiadający środków finansowych aktor nie był w stanie kupić sobie repertuaru napisanego dla niego. Korzystał więc z repertuaru już gotowego, co nie przeszkodziło mu z czasem zdobyć uznania. Na scenie w teatrze Apollo debiutował w 1917 r. Regularnie występował na scenach teatrów łódzkich i poznańskich, jednak od początku marzył o występach w Warszawie.
Warszawa w tamtym czasie była mekką dla artystów. To tutaj w tamtym okresie działały najważniejsze teatry i to właśnie w Warszawie gaże artystów były najwyższe. Do stolicy ściągali poeci, aktorzy, twórcy piosenek.
Bodo był urodzonym artystą estradowym. Śpiewał, tańczył – chociaż podobno za tańcem akurat nie przepadał. Zresztą twierdzono też, że nie miał specjalnych możliwości wokalnych. Mimo że niektórzy koledzy ze sceny czasami niezbyt wysoko cenili jego talent, publiczność go kochała. Jedno było pewne: miał osobowość sceniczną, dzięki której zyskał sobie wielkie uznanie widzów i swego rodzaju artystyczną nieśmiertelność.
Na scenie warszawskiego kabaretu Qui Pro Quo bardzo szybko zdobył sławę, która zapewniła mu rzesze wielbicieli. Grę aktorską łączył ze świetnym dowcipem sytuacyjnym.
Bodo był niekwestionowaną gwiazdą tamtych lat. Kochano go i wybaczano nawet pewne niekonwencjonalne zachowania.
Współcześni wiedzieli, że nie rozstawał się niemal nigdy ze swoim ukochanym dogiem Sambo. „Gazeta codzienna” opisywała, jak to któregoś dnia Bodo ze swoim ulubieńcem weszli do sklepu po sprawunki. Olbrzymi pies wywołał okrzyk przerażenia u dwóch obecnych w sklepie starszych pań.
– Niech się panie nie boją – rzekł Bodo. – On nie jest głodny, zjadł już jednego człowieka na śniadanie.
Jedną z partnerek scenicznych Bodo była Zula Pogorzelska. Plotkowano oczywiście, że łączy ich coś więcej, jednak nigdy nie zostało to potwierdzone. Zula Pogorzelska, a właściwie Zofia Pogorzelska, przyjechała do Warszawy na początku 1919 r. i zaczęła występować w teatrze Bagatela. Jednak sławę i miłość publiczności przyniosły jej występy w Qui Pro Quo, gdzie debiutowała w tym samym roku. Na początku występowała w jednoaktowych operetkach i zachwycała swoimi występami recenzentów, jednak wkrótce musiała przejść operację strun głosowych, po której nie mogła już być śpiewaczką. Jej głos zmienił się i zyskał charakterystyczną chrypkę – i stał się częścią image’u Pogorzelskiej. Była piękna i bardzo uzdolniona; warszawska publiczność kochała ją za talent, dowcip i sceniczną odwagę. Wspaniale odgrywała role dzieci – pisano, że kapitalnie potrafi uchwycić psychologię dziecka – ale jednocześnie emanowała seksapilem i wzruszała interpretacją sentymentalnych piosenek. Do budowania granej przez siebie postaci używała intuicji. Wprowadziła na polską scenę charlestona, którego po raz pierwszy wykonała w kabarecie Perskie Oko w 1926 r.
Do legendy przeszedł jej występ w Qui Pro Quo – tango „Mały gigolo” – pod koniec lat dwudziestych. Pogorzelska wykonała swoje tango z manekinem ubranym w smoking i o jaskrawo umalowanych ustach, co mogło być uznane za obyczajową prowokację.
W piosence „To wystarczy mi” swoim zachrypniętym głosem śpiewała, że wystarczy jej „mały jachcik”, buty z wężowej skóry i jeszcze kilka „drobnych” – bardzo cennych rzeczy. Sześćdziesiąt lat później Madonna zaśpiewała swoją „Material Girl”, ale prawdopodobnie nie wytrzymałaby porównania z piękna Zulą występującą na scenach kabaretów międzywojennej Polski.
Adolf Dymsza, początkowo bez stałego angażu, dorabiał, ucząc tańca. Podobno wygrał jeden z tanecznych maratonów organizowany w cyrku przy ul. Ordynackiej, tańcząc 48 godzin bez przerwy. Na scenie pojawił się w 1918 r. i do 1920 r. występował w różnych warszawskich teatrach, ale nie tylko – również w Grodnie i Mińsku. Na lata 1925-1930 przypadł czas jego występów w Qui Pro Quo, które przyniosły mu sławę i zapisały trwale jego nazwisko w historii kultury. W krótkim czasie zyskał wielką popularność jako aktor rewiowy. Grał w skeczach pisanych specjalnie dla niego przez Juliana Tuwima, z którym łączyła go przyjaźń trwająca aż do śmierci poety. Czas występów w Qui Pro Quo Dymsza uważał za najważniejszy okres w życiu. Mimo, że potem grywał dużo w filmach, twierdził, że to w teatrze nauczył się aktorstwa.
Tak naprawdę nazywał się Adolf Bagiński. „Dymsza” nie było nazwiskiem artysty, tylko pseudonimem, wokół którego krążyły plotki i domysły. Do dzisiaj nie wiadomo, czy wymyśliła je na poczekaniu siostra artysty, czy też – jak podobno twierdził sam aktor – zapożyczył je od posła do carskiej Dumy – Leopolda Dymszy, o którym przeczytał w kalendarzu „Kuriera Porannego”. Na scenach różnych teatrów występował do 1973 r.
Hanka Ordonówna obycie na scenie zdobyła dzięki szkole baletowej przy Teatrze Wielkim w Warszawie. Jako szesnastolatka debiutowała w teatrzyku Sfinks, a jako już uznana gwiazda występowała na wielu scenach w Polsce, Niemczech i Francji. W Warszawie można ją było podziwiać w Cyruliku Warszawskim, Wielkiej Rewii czy we wspominanym już kabarecie Qui Pro Quo. Była wielką osobowością sceniczną. Mówiono nawet, że była największą gwiazdą polskiego kabaretu. Jej głos zachwycał publiczność, zaś dzięki talentowi aktorskiemu potrafiła podczas występów tworzyć kreacje postaci zarówno tragicznych, jak i wzruszających lub zabawnych. Podobno oddziaływała ze sceny na publiczność i wprawiała ją w odpowiedni nastrój. Mówiono, że jej inwencja i możliwości są niewyczerpane.
Była również autorką wierszy i tekstów piosenek. Zasłynęła swoim wykonaniem piosenki „Miłość ci wszystko wybaczy”, szlagieru z filmu „Szpieg w masce”. Piosenka ta stała się jej wizytówką. W 1931 r. wyszła za mąż za hrabiego Michała Tyszkiewicza, który został również autorem wielu tekstów do wykonywanych przez nią utworów. Będąc hrabiną, nadal dawała występy kabaretowe. Występowała także w cyrku, jeżdżąc konno.
Kolejną znaną i podziwianą artystką w tamtych czasach była Mira Zimińska, która naprawdę nazywała się Maria Burzyńska. Na scenie kabaretu Miraż w Warszawie zadebiutowała w wieku osiemnastu lat, jednak sławę przyniosły jej występy w legendarnym Qui Pro Quo, gdzie pojawiła się w 1920 r. Na scenie tego kabaretu występowała aż do końca jego istnienia, czyli do 1931 r. Była aktorką i śpiewała piosenki, z których wiele stało się szlagierami. Występowała także w roli konferansjera. Nazywano ją „Chaplinem w spódnicy” ze względu na jej charakterystyczny styl – kpiący stosunek do granej przez siebie postaci przy ogromnym talencie aktorskim i tanecznym.
Nadwornym autorem piszącym dla Miry Zimińskiej był Marian Hemar. Była jedną z najlepiej opłacanych artystek warszawskich scen teatrzyków. Dzięki błyskotliwej inteligencji i ciętemu językowi była ulubienicą warszawskich literatów i intelektualistów. Jednym z jej wielbicieli był pisarz, satyryk, a także krytyk teatralny i literacki – Tadeusz Boy-Żeleński. Mira Zimińska próbowała swoich sił także w dziennikarstwie, redagując własny dodatek do Kuriera Porannego pt. „Duby smalone”.
Na początku lat 30. XX wieku Mira Zimińska poszerzyła zakres swoich zainteresowań artystycznych. Występowała w warszawskich teatrzykach literackich, ale pociągała ją duża scena. Zaczęła występować w Teatrze Polskim, a potem także w Ateneum. Jej role spotykały się z wielkim uznaniem krytyków.
Mira Zimińska była założycielką – wraz z mężem, Tadeuszem Sygietyńskim – słynnego zespołu pieśni i tańca „Mazowsze”. Zespół powstał w 1948 r. i istnieje do dziś. Po śmierci męża do końca życia była dyrektorką i szefem artystycznym zespołu, który ze swoimi koncertami zwiedził niemal cały świat.
Żabczyński. Tak naprawdę miał na imię Bożydar, jednak w opracowaniach na darmo będziecie szukać artysty o tym imieniu. Aleksander Żabczyński – właściwie Bożydar Aleksander Żabczyński (przez przyjaciół zwany często Darkiem) – to prawdziwy amant z tamtych lat. Wysoki i przystojny, podobał się zarówno kobietom, jak i mężczyznom. Oficer po szkole oficerskiej, student wydziału prawa na Uniwersytecie Warszawskim i absolwent szkoły filmowej. W czasie studiów wstąpił do koła dramatycznego. Dla gry w teatrze przerwał studia prawnicze.
Zawsze przejawiał zainteresowanie sztuką, rysował i śpiewał w chórze. Mawiał, że teatr zawsze wywoływał w nim niesamowite uczucia. Każde obejrzane przedstawienie traktował jak objawienie, a aktorów uważał za ludzi z innego wymiaru. Na scenie zadebiutował w 1922 r. Występował na scenach wielu teatrów (m.in. w Teatrze im. Bogusławskiego, Teatrze Narodowym, w Teatrach Miejskich we Lwowie, w Teatrze Popularnym w Łodzi). Od 1930 r. pojawiał się na scenach warszawskich teatrzyków, takich jak Morskie Oko, Wielka Operetka, Wielka Rewia czy Cyrulik Warszawski.
Angaż do Morskiego Oka (od 1925 r. kabaret nosił nazwę Perskie Oko) był przełomem w karierze Żabczyńskiego. Doceniono jego urodę, talent, ciepły i miły głos, ale też niezwykłą pracowitość. Jako aktor rewiowy triumfował na scenach wymienionych wyżej kabaretów. Występował chętnie w Teatrze Letnim w Ogrodzie Saskim. Z aktora operetkowego wkrótce stał się cenionym aktorem komediowym, jednak swój talent przejawiał również grając role dramatyczne. Mimo późniejszych wielkich sukcesów filmowych, nie przestał występować w rewiach i na scenie. Opowiadano anegdoty, że Aleksander Żabczyński był tak dobrze wychowany, że nawet przed otwarciem puszki sardynek zawsze najpierw pukał. Wielbicielki „zdobiły” ściany domu, w którym mieszkał, miłosnymi wyznaniami i listami.
Jeszcze jedna artystka, którą rozsławiły talent i uroda: Tola Mankiewiczówna – czyli Teodora Oleksy. Podobno odznaczała się nie tylko niezwykłą urodą, którą oczarowywała mężczyzn, ale ponadto była niezwykle utalentowana, inteligentna, pracowita i ambitna. Obdarzona niezwykłym głosem, zyskała sławę jako śpiewaczka operowa i operetkowa. W 1922 r. debiutowała na scenie Teatru Wielkiego – Opery Warszawskiej. Zebrała pochlebne recenzje i odtąd występowała w tak słynnych operach jak „Carmen”, „Dama pikowa”, „Faust” czy „Krakowiacy i górale”. Była śpiewaczką Teatru Wielkiego w latach 1922-1924 r. i 1927-1933r. W międzyczasie pobierała lekcje śpiewu w Mediolanie, światowej stolicy opery.
Występowała w operetkach, gdzie publiczność i krytycy zachwycali się jej głosem oraz talentem aktorskim. Zjeździła ze swoim programem muzycznym cały kraj. Ze scen w operze i operetce trafiła do warszawskich teatrzyków małych form i rewii. Można ją było oglądać m.in. w Morskim Oku, Wielkiej Operetce, Wielkiej Rewii czy Cyruliku Warszawskim. Na scenie w Morskim Oku prowadziła też konferansjerkę. Jej partnerem scenicznym najczęściej był Aleksander Żabczyński. Tuż po drugiej wojnie światowej powrócili na scenę razem, dając koncert w Romie.
Jako gwiazda rewii i teatrzyków chyba jako jedyna miała profesjonalne przygotowanie muzyczne. Tuż przed wojną, będąc u szczytu sławy, nagrywała płyty dla polskich i zagranicznych wytwórni. Niestety, wszystkie te nagrania w czasie wojny zaginęły.
To tylko kilka nazwisk, choć bez wątpienia szczególnych, spośród tych najbardziej i nieco mniej znanych gwiazd dwudziestolecia międzywojennego. Pamiętajmy też, że barwny świat teatrzyków i kabaretów międzywojennej Polski, a w szczególności Warszawy, tworzyli przecież nie tylko artyści występujący na scenie, ale także autorzy tekstów, słów piosenek, twórcy muzyki, muzycy, konferansjerzy, właściciele i dyrektorzy kabaretów.
Ten świat rozpadł się z dnia na dzień, kiedy wybuchła druga wojna światowa. Wybuch wojny dramatycznie przerwał biografie wielu wyjątkowych artystów i nigdy więcej już nie mogli oni pojawić się na scenie czy w filmie.
W głowach współczesnych pozostały niezapomniane kreacje i niezliczona liczba wypromowanych wtedy szlagierów, wiele z nich zresztą znanych i śpiewanych do dziś. Mimo że część z wymienionych aktorów wróciła do zawodu po wojnie, to był już jednak zupełnie inny czas. Dobrze jest ich pamiętać tak, jak chcieliby być zapamiętani: pięknych, młodych, rozśpiewanych, zachwycających swoim talentem i uwielbianych przez publiczność. Do dzisiaj bowiem pozostają wyznacznikiem pewnego stylu, dziś już niespotykanego, który nigdy nie wróci.
Żródła:
Sławomir Koper, Gwiazdy Drugiej Rzeczypospolitej, Wyd. Bellona, Warszawa 2013
Wojciech Kałużyński, Kino, teatr, kabaret w przedwojennej Polsce, Wydawnictwo Naukowe PWN, 2013 r.