Recenzja „Lotu nad kukułczym gniazdem” Zespołu Teatru 13


Plakat: Joanna Gers
Rok temu swoją premierę w Białołęckim Ośrodku Kultury w Warszawie miał Lot nad kukułczym gniazdem w reżyserii Anety Muczyń, którą widzowie mogą znać już za sprawą Boga mordu wystawianego w tym samym miejscu. Nie ulega wątpliwości, że branie na warsztat tekstu literackiego, fenomenalnego w sobie samym, którego ekranizacja jest już kultowa, to przedsięwzięcie dość ryzykowne. Trudno bowiem uniknąć porównań, a przede wszystkim zaadaptować temat w sposób nowatorski, nieulegający schematom.
Lot nad kukułczym gniazdem w wykonaniu Zespołu Teatru 13 wbrew temu, czego się spodziewałam, nie znika w cieniu wielkich teatrów – przeciwnie, jest sztuką wartą uwagi i z ogromnym potencjałem. Reżyserka Aneta Muczyń, w rękach której spoczęły wszystkie sznurki tej wielkiej machiny, jaką jest przedstawienie teatralne, spojrzała na historię pacjentów szpitala psychiatrycznego zupełnie świeżym okiem. Choć całość gna w szalonym tempie, widz dostaje kilka chwil na oddech i ma możliwość wniknąć w problemy bohaterów. Taki sposób narracji w założeniu jest gwarancją podtrzymania uwagi, wzbudzenia ciekawości i znalezienia pewnego rodzaju nici porozumienia z odbiorcą.
Całość prowadzona jest w sposób, można powiedzieć, rytmiczny. Dialog przeplata się z pełną napięcia muzyką, która wprowadza w stan odrętwienia i spowolnienia, a jednocześnie budzi niepokój i paradoksalnie przyspiesza bicie serca. Myśli krążą wokół echa potężnych dzwonów i jednobarwnego obrazu, którym na chwilę staje się każdy element i każda postać na scenie. Kluczem jest prostota i umiejętne wykorzystanie podstawowych środków, jakimi dysponuje reżyser – o czym często zapominamy, a co jest podstawą, na której można poprzestać lub budować dalej.
Wspomniana wcześniej muzyka to zasługa Agnieszki Szczepaniak, natomiast nad towarzyszącym jej ruchem scenicznym pracowała Katarzyna Kryczka. Obie panie stworzyły niewiarygodnie elektryzujące obrazy, które są według mnie jednymi z najlepszych momentów w sztuce. Niepokojącemu echu bijących dzwonów i zegara towarzyszy bowiem mechanizm zbudowany z ludzi – choć nieskomplikowany, przywodzi na myśl trybiki i hipnotyzuje. Mówiąc o prostocie, miałam na myśli również zaprojektowaną przez Sławomira Szondelmajera scenografię, której główną oś stanowią dwa ogromne, ruchome prostopadłościany sterowane przez samych aktorów. W jednej chwili pełnią rolę okienka do wydawania leków, w drugiej sal operacyjnych, a jeszcze później stają się ścianami z ławkami. To bardzo lubiany przeze mnie zabieg – wiele w jednym pobudza wyobraźnię i wbrew pozorom urozmaica ruch sceniczny i samą scenografię.
Choć uogólnienia są bardzo krzywdzące, trudno nie mówić o kilku chorych psychicznie mężczyznach jako o szarej grupie. Przez cały czas chce się poznać ich historię, problemy, z jakimi się zmagają, jednakże próżno czekać na ekspozycję, która nam to umożliwi. Głośny wulgaryzm, krzyk, śmiech czy nadpobudliwość bądź przeciwnie: spowolnienie, nie są kluczem do stworzenia niepełnosprawności. Odniosłam wrażenie, że niewyróżnienie tych pacjentów w scenariuszu zaowocowało zmniejszeniem ich wagi przez samych odtwórców ról, a tym samym wprowadzeniem na scenę tłumu, który ma zapchać dziury w dialogu i przestrzeń. Podobnie wygląda część personelu szpitala…
Niemniej jednak jest i Sebastian Budnicki grający McMurphy’ego, który mimo swojego oczywistego długiego czasu scenicznego również nie wykorzystał potencjału postaci. Randle próbuje uniknąć więzienia, jest pospolitym, ordynarnym i wulgarnym przestępcą, któremu nie brak charyzmy. Tak określone cechy i emocjonalność bohatera to jednocześnie ułatwienie i utrudnienie dla aktora, bowiem bardzo łatwo wpaść w którąś ze skrajności – albo nie wykorzystać możliwości, albo stworzyć kreację w oczywisty i irytujący sposób przerysowaną. Choć po dwóch godzinach z McMurphym można się do niego przyzwyczaić, w moim odczuciu Sebastian Budnicki niewiarygodnie zmarnował swój potencjał. Podobnie wypadają postacie epizodyczne – Sandra i Candy Starr, które, choć znacznie krócej są na scenie, tak samo, o ile nie jeszcze bardziej, mnie nie zachwyciły. Sztuką jest z oczywistego zrobić mniej oczywiste, a tutaj najwidoczniej nie zostały podjęte nawet próby innego podejścia do tych bohaterek.
Jednakże Lot nad kukułczym gniazdem wypełnia też duże grono bardzo udanych występów. Zaczynając od jąkającego się młodego Billy’ego Bibbita (Bartek Gola), zatrzymując się przy Wodzu Bromdenie (Wojciech Wierzbowski), a kończąc na Dale’u Hardingu (Filip Pietkiewicz-Bednarek) – ten ostatni wypada zdecydowanie najlepiej ze wszystkich pacjentów szpitala psychiatrycznego. Filip Pietkiewicz-Bednarek operuje szeroką gamą emocji, dzięki czemu poza pełną sarkazmu i przemądrzałości twarzą Hardinga, mamy okazję poznać jego drugą stronę.
Niekwestionowaną perłą wśród obsady jest Magdalena Wiczyńska-Kuczyńska jako despotyczna siostra Ratchet, która twardą ręką utrzymuje porządek w placówce. Choć jej opanowanie i niewzruszony ton wydają się monotonne, wnikliwy widz dostrzeże szczegółowość, z jaką pielęgniarka została zagrana. Drżenie głosu, pełne napięcia spojrzenie, ciężki oddech… Te wszystkie elementy składają się na pozornie pozbawioną emocji siostrę Ratchet, która tak naprawdę jest postacią, w której napięć występuje najwięcej, i która najbardziej i najmniej oczekiwanie zaskakuje.
Choć Lot nad kukułczym gniazdem Zespołu Teatru 13 to spektakl o bardzo niewyrównanym poziomie, jest on wbrew pozorom bardzo spójny w samej swojej formie. Można znaleźć w nim wiele elementów, które wzbudzą naszą ciekawość i chęć wybrania się na kolejne sztuki tej grupy. Warto poznać inne spojrzenie na tę tak dobrze znaną historię i przebrnąć przez nią jeszcze raz, inaczej. Choć wiele wymaga dopracowania, jeszcze więcej wprawia w zachwyt.
Źródła:
- https://www.facebook.com/events/2066133496958856/
- https://www.facebook.com/Teatr13