Truposze nie ożywają | recenzja „The Dead Don’t Die”

Są filmy, o których mówi się, że flirtują subtelnie z konwencjami gatunku i kinowymi kliszami. W tym kontekście nowy film Jima Jarmuscha wysyła owym kliszom i konwencjom zdjęcie członka w pierwszej wiadomości na Tinderze. Równie subtelnie, z gracją odpowiadającą spazmom ożywionego trupa, reżyser kreuje atmosferę czarnej komedii i wygłasza swą krytykę wobec konsumpcjonizmu i amerykańskiego konserwatyzmu, tworząc ostatecznie dzieło, na którym bardzo chciałem dobrze się bawić i z entuzjazmem potakiwać. Niestety – nie mogłem.
A przecież wszystko wydaje się być na odpowiednim miejscu. Bill Murray jest tak sympatyczny i zabawny, jak moglibyśmy się tego spodziewać. Adam Driver wypada świetnie jako letargiczny pesymista, a jego flegmatyczne ataki na czwartą ścianę bawią do łez. Tilda Swinton w roli Tildy Swinton jest bezbłędna. Może to właśnie w braku jakichkolwiek zaskoczeń tkwi sedno problemu?
“Niewyjaśnione zdarzenia burzą spokój małego miasteczka. Lokalny policjant…”
Warto jednak zacząć od początku. Pewien poziom nieoryginalności jest w oczywisty sposób wpisany w fabułę filmu, stanowiącą nienajgorszy zresztą pastisz gatunkowego kina amerykańskiego. Widzowie poznają małe miasteczko Centerville, w nim – dwójkę policjantów, szeryfa i jego podopiecznego, Cliffa i Ronalda. Dowiadujemy się o mieszkającym w lesie Pustelniku Bobie, w którego wciela się bardzo zarośnięty Tom Waits. Zaglądamy do lokalnego baru, esencjonalnie amerykańskiego, podsłuchujemy jego bywalców – Steve’a Buscemiego w roli starego rasisty, jego czarnoskórego kolegę (gdyby Jarmuscha choć trochę interesowali prawdziwi ludzie, to dynamika relacji między tą dwójką mogłaby stanowić bardzo mocny punkt filmu) i kelnerkę w fartuchu. Do Centerville przyjeżdża także trójka nastolatków żywcem wyjęta ze slasherów z lat 80. Oprócz tego jest jeszcze enigmatyczna właścicielka domu pogrzebowego, Tilda Swinton, oraz nerd-znawca popkultury, pracujący na stacji benzynowej. Mamy komplet, wspaniały materiał na błyskotliwą parodię, która – mimo obietnicy – nigdy nie nadchodzi.
Zagraj to jeszcze raz, Jim
Większość tego, co Dead don’t die ma do zaoferowania widzowi, już dawno zrobiono lepiej. Wśród przesytu gatunkowych “hołdów” i miszmaszy umiejętne granie na konwencjach jest atutem, ale nie może decydować o wartości filmu, w którym brakuje nie tylko oryginalnego spojrzenia, ale i pasji. Jarmusch nie jest pasjonatem popkultury, co widać, nie potrafi także traktować jej jak stary wyga lub mędrzec z siwą brodą – na to bowiem nie pozwala mu ego. Przykład: wspomniana grupka nastolatków przybywa do Centerville w tym samym samochodzie, który pojawia się w Nocy żywych trupów Romero. Fajna sprawa. Szkoda, że o nawiązaniu tym wprost informuje widzów pracownik stacji benzynowej. “Twoja wiedza filmowa jest imponująca”, komplementuje go Selena Gomez, spełniając tym samym mokry sen tysięcy nerdów na całym świecie i ratując całą scenę poprzez nadanie jej pewnego wymiaru samoświadomości. Niestety, obie rozmowy o rzeczonym pojeździe i tak, na wszelki wypadek, kończą się wymownym “Yeah, it’s a classic”. Erudycja reżysera nie może bowiem pozostać niezauważona.
Jarmusch wielkimi literami wpisuje w swój film nawiązania, jeszcze większymi satyrę na amerykańskie społeczeństwo. Oprócz tego odgrzewa kilka kotletów z własnej kuchni, co do zasady smacznych, ale już nie całkiem świeżych, a także ochoczo zagląda do sprawdzonych przepisów twórców po-ponowoczesnych hitów wielkiego i małego ekranu.
“Fargo with Zombies”
Choćby jednak zebrał tysiąc Adamów Driverów, i każdy zjadłby tysiąc rzeczonych kotletów, to nie podniosą oni dialogów z Dead don’t die do mistrzowskiego poziomu deadpan comedy (konia z rzędem za zgrabne tłumaczenie), jaki osiąga ostatnimi czasy Wes Anderson czy bracia Coen. Nie oznacza to, że dialogi te są złe – zwyczajnie inni robią to lepiej. Melanż zombie-apokalipsy z komedią także już był. Przełamywanie czwartej ściany i meta komentarz na temat losowości w strukturze fikcyjnej opowieści – been there, done that. Robił to już sam Jarmusch, subtelniej i lepiej. W nowym filmie postanowił wykorzystać w tym celu klasyczny, wspomniany już wyżej schemat – “małomiasteczkowy policjant kontra zbrodnia nie do wyjaśnienia”, czyli metaforyczne zderzenie figury idyllicznego, patriarchalnego porządku z Niesamowitym. Jednak za sprawą Coenów oraz wyrastającego z ich twórczości serialowego Fargo motyw ten doczekał się głębokiej i błyskotliwej eksploracji, także nieuciekającej od pastiszu, twórczo samoświadomej. Jarmusch, w mojej opinii, po części celuje w tę samą niszę, wykorzystując nawet identyczne motywy fabularne (których nie wymienię, by uniknąć spoilerów).
Nieuczciwym byłoby przy tym stwierdzenie, że reżyser nie ma kompletnie nic nowego do powiedzenia, że nie potrafi nawet w kreatywny sposób potrząsnąć pudełkiem popkultury tak, aby znajdująca się w środku mieszanka motywów zagrzechotała w interesujący sposób. Jarmusch potrafi taki dźwięk wydobyć; zagłusza go niestety własnym krzykiem, płytką i grubo ciosaną krytyką społeczną. Ale potrafi.
“Make America Great Again” again
Zauważalny paradoks Dead don’t die polega na tym, że jego największa słabość, jaką bezsprzecznie stanowi nachalny i powierzchowny komentarz na temat współczesnej Ameryki, odpowiada w znacznej mierze za to, co w filmie najciekawsze. Widz musi znieść wiele. Satyryczne przedstawienie medialnych naukowców jest jeszcze w miarę zabawne. Kompletnie niezabawny jest z kolei Farmer Miller, grany przez Steve’a Buscemiego, w naśladującej ikoniczne już nakrycie głowy wyborców Trumpa czerwonej czapce z niegramatycznym napisem “Keep America White Again” (rozumiecie? Bo to rasiści, którzy nawet nie znają dobrze angielskiego). Obrzydliwie niezabawny jest Cliff, ten fajny Cliff, grany przecież przez uwielbianego Murraya, który zupełnie świadomie i celowo skazuje Millera na śmierć. Każdy mieszkaniec Centerville zostaje ostrzeżony przed nadciągającą plagą zombie; jedynie Farmer Miller tkwi w niewiedzy, bowiem skonfrontowany przez swojego partnera Cliff odpowiada swobodnie “Fuck Farmer Miller”. Przecież wyborcy Trumpa zasługują na śmierć – proste.
Nieco zabawniejszy, a w każdym razie ciekawszy w interpretacji, jest wątek mieszkańców domu poprawczego. Trójka zamkniętych w nim, ciemnoskórych nastolatków poddana jest nakazom łysych, białych kiziorów, przypominających członków białostockiego fanklubu Dwayne’a Johnsona. Ci dżentelmeni o wymownej aparycji z uporem godnym lepszej sprawy pilnują płciowego podziału w swoim ośrodku – notorycznie oddzielając sympatycznego Geronimo od jego koleżanek i wysyłając z powrotem do bloku dla chłopców. “Chcesz być dziewczynką, Geronimo?”, “Chcesz stracić swoje przywileje, Geronimo?” – pytają. Tak, serio. Szczęśliwie, kiedy zombie zabijają owych wychowawców, dokonuje się symboliczne uśmiercenie strażników genderowej i rasowej dominacji białego mężczyzny przez jego własną, pogrążoną w konsumpcyjnym szale kulturę, a Geronimo wraz z towarzyszkami wydostaje się na wolność. Tak, serio.
Czarno-biały świat Jarmuscha jest wtórny i nużący; niestety był chyba konieczny, aby reżyser mógł rozwinąć w filmie swój własny, oryginalny rodzaj katastrofizmu.
“I nie zdarzy się nic aż do końca”
Wprowadzenie małego, amerykańskiego miasteczka na ekran wiąże się na ogół z pewną dynamiką. Przy akompaniamencie żywej, optymistycznej ścieżki dźwiękowej panowie spłukują szlauchem kurz ze swych wypielęgnowanych samochodów, dzieci bawią się na ulicy, sąsiedzi witają ze sobą. Nawet jeśli to miasteczko ma spotkać katastrofa, a jego mieszkańcy już za chwilę będą w panice walczyć o przetrwanie, najpierw musimy poznać stawkę w owej walce – a stawką jest idylla amerykańskiego stylu życia.
Tymczasem ulice Centerville są od początku puste, a mieszkańcy apatyczni, w większości starzy. Już w pierwszej scenie następuje konfrontacja Cliffa i Rona z Pustelnikiem Bobem, w której Cliff, pomimo niezłych powodów, decyduje się nie aresztować Boba i, nie bacząc na jego prowokacje, odchodzi. Obu policjantów dotykają niemoc i apatia, które nie dotyczą Pustelnika, a z których na swój sposób jakby próbuje ich wyrwać. “O ile wiem, Bob nigdy nikogo nie skrzywdził” tłumaczy później Cliff, samemu podkopując fundamenty ładu, którego jest instytucjonalnym strażnikiem. Filmy o zombie kochają przecież policjantów i ich akcesoria – opuszczone posterunki i radiowozy, zrezygnowanych stróżów prawa, które przestało obowiązywać. Rick Grimes z The Walking Dead, samotny ojciec i gliniarz, to idealna figura walczącego o zachowanie resztek kontroli minionego porządku.
Cliff i Ron nie udają nawet, że zamierzają o ten porządek walczyć, bo w świecie Dead don’t die nie jest to gra warta świeczki. Ich samoświadomość i letargiczność wnoszą drobny powiew świeżości do schematu “policjant kontra Niesamowite”. Cała sekwencja rozpoznania elementu chaosu w dotychczas uporządkowanym świecie, godzenie się bohatera z obecnością obcego pierwiastka i wszystko to, co się z tym procesem łączy, sprowadzone zostaje do sceny, w której Ron, zobaczywszy pierwsze ofiary nadchodzącego kataklizmu, diagnozuje flegmatycznie: “I’m thinking Zombies”. Co więcej, ten absurdalny wniosek nie napotyka praktycznie oporu; żadna z postaci nie wykazuje nawet chęci podjęcia wysiłku poznawczego, którego wymagałoby odrzucenie takiej tezy. Bo w imię czego?
Widz przyzwyczajony do spazmatycznej histerii typowego bohatera horroru, który ze zwierzęcą zajadłością chwyta się szans na przeżycie, musi skonsternowany obserwować, jak kolejni mieszkańcy Centerville biernie, po wykrzesaniu z siebie niechętnej próby walki, poddają się apokalipsie. Sennie prowadzona akcja i atmosfera totalnej beznadziei potęgują jeszcze organiczny sprzeciw, który odczuwałem, patrząc na ten oburzający przecież brak woli życia. Nie sposób jednak obwiniać bohaterów Jarmuscha o to, że nie chcą przedłużać agonii takiego świata, jaki kreuje im reżyser. Tak przedstawione społeczeństwo wydaje się mniej ludzkie i mniej żywe, niż zagrażający mu truposze. Martwość jednych i drugich podkreśla jeszcze ciekawy zabieg Jarmuscha, który unika typowych dla gatunku scen krwawej masakry – jego zombie sypią się w proch, jakby nie wypełniało ich nic innego. Przekaz biblijny, “Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”, jest dość jasny, zwłaszcza że cytat ten na wszelki wypadek przytoczony zostaje wprost (nie po to reżyser się napracował, żeby głupiemu widzowi umknęło). Jest jednak w tym chwycie coś więcej, pewna odmowa nadania konsumpcyjnym zombie biologicznego kontekstu; organiczności, która szłaby w parze z pierwotną żywotnością.
“They’re just ghosts inside a dream”
Konsekwencja w budowaniu takiego obrazu świata sprawia, że niektóre sceny stają się nieznośnie flegmatyczne, innym jednak nadaje wymiar onirycznego piękna. Wizualnie i nastrojowo świetna scena, w której bohaterowie wyruszają na nocny patrol po opanowanym przez zombie mieście, wolno wymijając snujących się po drodze truposzy to jedna z najmocniejszych w filmie.
Czy jest elementem genialnej wizji reżysera fakt, że komedia o zombie okazuje się kompletnie pozbawiona życia? Nie ulega wątpliwości. Jarmusch poszedł jednak w owym pozbawianiu o krok za daleko. W Internecie krąży anglojęzyczny nagłówek – Dead don’t die to zombie movie na miarę naszych czasów i wydaje się, że jest w nim wiele bolesnej prawdy. Wszyscy już wiemy, że źródłowość kultury wyczerpała się i twórcy pozostają skazani na układanie zastanych klocków w różnych konfiguracjach. Nowy film Jarmuscha pokazuje dalszą, naturalną konsekwencję takiego stanu rzeczy – umiejętne granie popkulturowym kodem, jeżeli nie stoją za nim ani wizjonerskie zacięcie ani pasja, staje się przestarzałym chwytem, namiastką faktycznego tworzenia. Pretekstowe, przestereotypizowane postaci, zlepek motywów z klasyków gatunkowego kina, puste echo poglądów na współczesność jednej z politycznych opcji, które miały już swój czas na antenie – wszystko to składa się na nieudaną, patchworkową wydmuszkę. Jeżeli zombie na swój sposób “żyje” pomimo śmierci wszystkiego, co mogło go napędzać, to Dead don’t die ten cud się nie udaje; jawi się nie jako zombie, lecz jako potwór Frankensteina, którego nie udało się ożywić.
Ktoś chyba nie rozumie filmu i Jima