Byłam częścią sztuki – „Paria”

Pariasi, czy inaczej dalitowie, to najniżej postawiona kasta społeczeństwa Indii. Oznacza „uciśnieni” lub „niedotykalni”. Ludzie obdarci z człowieczeństwa. Wzgardzeni. Zhańbieni. Odrzuceni. Niegodni. Niewartościowi. Przeklęci. Wytykani palcami i szykanowani. Wykorzystywani do najbardziej „brudnej roboty” – czyszczenia toalet, naprawiania butów, pełnienia funkcji podnóżka. Całkowicie znienawidzeni, zapomniani nawet przez bogów. Pariasi to też bohater zbiorowy opery „Paria”, która niespełna tydzień temu została wystawiona w poznańskiej Hali Widowiskowo-Sportowej Arena. Dlaczego nie w słynnym operowym gmachu pod pegazem? I kim jest Graham Vick, reżyser tego fascynującego wykonania ostatniego ukończonego dzieła Stanisława Moniuszki?
Spektakl Grahama Vicka nie jest sztuką w klasycznym tego słowa znaczeniu – wpisuje się w ideę teatru zaangażowanego, opery wychodzącej do ludzi. To coś świeżego, nowatorskiego i zaskakująco porywającego. To teatr, który żyje, w pełnym tego słowa znaczeniu. Granica pomiędzy sceną a publicznością nie została zatarta, lecz kompletnie zburzona. Scena sensu stricto zniknęła, akcja działa się dosłownie wszędzie. Widzowie mogli przemieszczać się pośród scenografii i wykonawców: solistów, chórzystów, tancerzy i statystów. Nawet orkiestra nie była tak oddalona jak zazwyczaj – delikatnie podświetlona, dostojnie górowała na wysokich platformach, pod którymi można było swobodnie się poruszać. Dzięki temu każdy z obecnych w poznańskiej Arenie brał udział w wydarzeniach. Artyści umiejętnie wtapiali się w tłum, scenografia powstawała na oczach publiczności, aktorzy i statyści wchodzili w żywą, autentyczną interakcję z widzami: zapraszali do tańca, rozdawali kwiaty, malowali farbą, a nawet przytulali ich z zaskoczenia. Publiczność, na początku podchodząca do wszystkiego ostrożnie i z rezerwą, mogła dowolnie przemieszczać się, podążać za aktorami, siadać, wstawać, słowem – zachowywać się naturalnie. Wszystko to umożliwiało indywidualne przeżycie sztuki, zapomnienia, że jest to tylko fikcja.
Co jest dla mnie najważniejsze – wystawiając „Parię” z Grahamem Vickiem, wyrzucamy z opery to, co jest w niej największym problemem: dystans między widzem a artystą, dla wielu niezrozumiałą rytualność, koturnowość i elitarność w „gorszym” znaczeniu. Co ważne – ani na krok nie wycofujemy się przy tym z dążenia do najwyższej jakości. – Grzegorz Wierus, współpraca muzyczna*
Cała przestrzeń Areny stała się więc teatrem. Już przemierzając wąski korytarz prowadzący na „scenę”, a raczej do przestrzeni mającej się toczyć akcji, widzowie spotykali pariasów, próbujących desperacko, ale bez skutku, przejść przez drzwi do miejsca, którego byli niegodni. W hali nad wszystkim górowały tablice z wynikami porównujące kapłana Akebara oraz dowódcę wojowników Idamora. Początkowo wypisywały zalety drugiego – wychwalały jego męstwo oraz dobroć. Po drugiej stronie tablicy każda z cech kontrastowana była z określeniem o Akebarze – „jest braminem”. Gdy główny bohater wyjawił publicznie swe pochodzenie, napisy zmieniły się: „Jest parią” głosiły o Idamorze, „Nie jest parią” – o Akebarze.
„Paria” to tak naprawdę opowieść tak o miłości, jak o wykluczeniu i odrzuceniu. O więzach krwi i rodzinnych tajemnicach oraz o warstwach społecznych i ich wzajemnych zależnościach. Graham Vick wykreował swoje dzieło niezwykle umiejętnie. Sztuka w warstwie wizualnej była bardzo współczesna, co więcej – nawiązująca do mentalności Polaków. Pojawili się więc pariasi w trampkach i strojach, które z łatwością znaleźlibyśmy w sieciówkach, wojownicy w strojach moro i skórzanych kurtkach z karabinami maszynowymi w dłoniach, bramini-kapłani w strojach jednoznacznie nawiązujących do strojów księży oraz kapłanki w swoistych habitach i welonach zakonnych. Jednocześnie jednak nie porzucił on wartości i tradycji Indii – przede wszystkim w relacjach pomiędzy członkami różnych kast, w tym uświęceniu braminów oraz w elementach typowych dla uroczystości weselnych.
Wróćmy jednak do pariasów, bohatera zbiorowego kreowanego przez statystów. Milczący, swoją obecnością mieli przekazać problem wciąż obecny w naszej kulturze i społeczeństwie, nawet w XXI wieku. Przedstawieni jako nieustannie cierpiący i smutni, reprezentowali tych, którym to my w naszej codzienności nakładamy piętno bycia gorszym – „HOMO”, „DZIWAK”, „ŻUL”, „ATEISTKA”, „NIEZDARA”, „PSYCHOL” oraz wiele innych określeń znalazło się na wiszących na ich szyjach tabliczkach. Vick w genialny sposób nadał spektaklowi dwa znaczenia: współczesne i historyczne, metaforyczne i dosłowne. Widoczne unowocześnienia nie były bowiem nachalne czy niedopasowane, wręcz przeciwnie – dzięki nim równolegle z akcją samej opery podzielonej na trzy akty działo się coś, co pozwoliło nam pomyśleć głębiej nad społeczeństwem dziś, poszukać zależności, dostrzec problem, niesprawiedliwość i ból, których często nie jesteśmy już nawet świadomi.
Praktyka Grahama Vicka pozwala na ponadczasowy odbiór treści i emocji, które niesie ze sobą teatr operowy. Jako twórca jest otwarty na wszystkie dostępne środki wyrazu oraz eksperymenty, pozostając jednocześnie wierny pierwotnemu dziełu. – Michał Leśkiewicz, fotograf, dział promocji Teatru Wielkiego*
Nie należy zapomnieć również o kunszcie samych twórców opery: Stanisława Moniuszki oraz Jana Chęcińskiego, autora libretta. Historia, choć powstała 150 lat temu, rozgrywa się w tak odrębnym kręgu kulturowym, jakim jest na Daleki Wschód, niebywale silnie trafia do współczesnych Europejczyków. Choć napięcie towarzyszy widzowi od samego początku, w każdej scenie jest pewien spokój, iskra szczęścia i nadziei. Okrutny moment kulminacyjny oraz zakończenie kipiące od nienawiści znakomicie uwydatniała poprzedzająca je radość nadchodzącego wesela, chwilowego triumfu miłości.
Wielkie brawa należą się oczywiście solistom; Dominik Sutowicz, Monika Mych-Nowicka, Szymon Kobyliński i Mikołaj Zalasiński dali popis swoich umiejętności i zachwycili wszystkich swoimi potężnymi głosami razem z Pavlo Tolstoyem i Aleksandrą Pokorą. Orkiestra Teatru Wielkiego w Poznaniu pod kierownictwem muzycznym Gabriela Chmury uświetniła cały wieczór muzyką, która płynęła razem z akcją opery, stanowiąc wyśmienite tło do zagłębienia się w przeżywaną historię. Samal Blak odpowiedzialny za dekorację i kostiumy oraz Ron Howell przygotowujący choreografię również przyczynili się do hipnotyzującego efektu końcowego. Ta opera nie miała słabych punktów poza jednym – pozostawiła po sobie ziejący niedosyt, który zapełnić będzie w stanie jedynie podobne przedsięwzięcie. Miejmy nadzieję, że nie trzeba będzie na to czekać zbyt długo.
Marta Szymańska i Asia Kucharska
Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej o ideach przyświecających reżyserowi „Parii”, zapraszamy do przeczytania naszego poprzedniego artykułu.
*Wszystkie cytaty pochodzą z książeczki promocyjnej „Paria” pod redakcją Małgorzaty Arentowskiej.