Zawsze wracać | Opowiadanie

– Obym więcej nie musiała cię oglądać. – usłyszała jeszcze za plecami na odchodne.
– Z wzajemnością… – wymruczała pod nosem chcąc jak najszybciej oddalić się, aby nie widzieć już nigdy więcej tego miejsca.
Zrobiwszy kilka kroków, zawahała się jednak. Ojciec Philip kilkukrotnie powtarzał jej, aby nie była żoną Lota i nie patrzyła za siebie, kiedy już opuści więzienne mury. Im bardziej chciała iść dalej, tym silniejszą odczuwała chęć obejrzenia się ten ostatni raz. W końcu spędziła tutaj ponad połowę swojego życia. Tak bardzo jak nienawidziła tego więzienia, tak bardzo czuła się zagubiona i przytłoczona nachodzącą wolnością, z którą nie wiedziała, jak sobie poradzić. Odwróciła się niepewnie i przez ramię obrzuciła pełnym niechęci spojrzeniem zakład karny, który na zawsze już miał stać się synonimem jej niewoli, ciągnącym się za nią jak smród. Od tego dnia miała być wolnym człowiekiem, uratować te szczątkowe dobre cechy, jakie posiadała i zacząć nowe życie, które zakiełkowało kilka lat temu za sprawą ojca Philipa. Musiała teraz zrobić wszystko, aby nie zaprzepaścić całego ogromu pracy, jaki razem wykonali.
Kiedy stanęła na chodniku, tuż przy ruchliwej ulicy, zrobiło jej się słabo. Hałas dobiegający z każdej strony przytłaczał ją, słońce, wspinające się dzielnie coraz wyżej, oślepiało i budziło wstręt. Gdziekolwiek by nie spojrzała, wszędzie tłoczyli się ludzie, rozgorączkowani, idący gdzieś żwawo w pośpiechu, skupieni wokół własnych spraw. Było ich mnóstwo, z każdej strony napierały na nią tłumy, chcąc wymusić pójście w konkretnym kierunku. Przez chwilę, ku jej przerażeniu i panice, liczna grupka wychodząca z podziemi metra poniosła ją nie w tą stronę, w którą miała iść. Ta miejska, barwna, rozkrzyczana dżungla wprawiała ją w oszołomienie. Nikt wokół nie zwracał na nią uwagi, ulicą mknęły dziwnie jaskrawe, bo i żółte i intensywnie czerwone, auta. Gdzieś przeplątał jej się między nogami jakiś bezpański pies, to znów czuła, jak za rękę chwyta ją jakaś bezdomna cyganka z dzieckiem na ramionach, ktoś ją szturchnął próbując się przecisnąć. W powietrzu unosił się zapach kebabów z pobliskiej budki prowadzonej przez wyglądającego groźnie Turka, który mieszał się z cuchnącym, rybnym odorem ze sklepu rybnego tuż obok. Zakręciło jej się w głowie, zapomniała, w którą stronę miała iść. Przystanęła na samym środku chodnika i zaczęła zdezorientowana rozglądać się wokół, chcąc znaleźć jakikolwiek punkt odniesienia. Nagle poczuła, że zrobiło się luźniej. Wydawało jej się, że wszyscy omijają ją szerokim łukiem, czuła na sobie karcące spojrzenia ludzi, nie była pewna, czy jej się przywidziało i coś sobie wmawiała.
– No niechże się pani do cholery przesunie na bok! – usłyszała za plecami skrzeczący głos i natychmiast się odwróciła. Za nią stała, wyraźnie zniecierpliwiona kobieta w średnim wieku, wyglądająca trochę na Meksykankę, z tłustymi włosami spiętymi w ciasnego koczka. Posłusznie, niemal automatycznie odsunęła się w bok.
– Czy wie pani, którędy na tramwaj, którym dojadę na Lincolna? – zapytała, kiedy tamta zaczęła się prędko oddalać.
– Prosto – wskazała niedbałym ruchem ręki, pokręciła głową i wtopiła się w tłum.
– Dzięki – wysapała Norah czując, że porządnie się już spociła. Idąc w kierunku wskazanym przez Meksykankę zastanawiała się, jaka musiała być temperatura na zewnątrz. Na niebie nie było ani jednej chmury, najmniejszej nawet, słońce paliło i oślepiało, gorąco bijące od asfaltu było drażniąco nieprzyjemne, nie wiał nawet najlżejszy wiatr. Cholerna pogoda. Nienawidziła się pocić, nienawidziła czuć się śmierdząca i brudna, czuła, że z każdym kolejnym krokiem, w tych jej ohydnych, pobrudzonych trampkach, które kiedyś były białe, robią się coraz większe odciski. Stanąwszy na przystanku, z rozgoryczeniem dostrzegła, że wokół nie było ani wiaty, ani chociaż najmniejszego krzaka, który dawałby jakikolwiek cień, a do najbliższego tramwaju był ponad kwadrans. Skrzyżowała ręce na piersiach, oparła się o barierki i zaczęła rozmyślać o tym, co ją czeka. Nie miała na siebie żadnego pomysłu, bała się nowej przyszłości, jaka nadchodziła. Wszystko zależało od decyzji ojca Philipa, nie mogła przestać myśleć o tym, czy zobaczy wstążkę czy nie. Nie widzieli się rok, zgodnie z tym, co ustalili, kiedy wracała z „przepustki”. Paraliżowała ją już sama myśl o tym, że może jej odmówić. Stojąc na przystanku wśród innych ludzi czuła się jak intruz. Znowu wydawało jej się, że coś jest nie tak. Ludzie patrzyli na nią dziwnie podejrzliwie, zupełnie jakby miała wypisane na czole „degenerat”. Nie była w stanie się skupić, odruchowo naciągnęła na całe ręce sweter i poprawiła włosy tak, aby jak najmniej widać było jej twarz. Czuła się osaczona ciekawskimi spojrzeniami, miała wrażenie, że ludzie bombardują ją wzrokiem, a może tylko jej się wydawało? Może była przewrażliwiona? Nieprzywykła do poruszania się wśród innych, jako jedna z wielu? Choć wyglądała przecież dokładnie tak samo jak dziesiątki innych osób wokół niej, miała wrażenie, że jest kolorowym ptakiem wśród nich wszystkich, pstrokatym, odmiennym, niepasującym. Z ulgą dostrzegła nadjeżdżający tramwaj i niemal do niego wskoczyła, chcąc uciec od zgromadzonych na przystanku innych oczekujących; na szczęście tramwaj, którym miała jechać na Lincolna, był na razie pusty. Usiadła na samym końcu, skuliła się na siedzeniu mocno przytulając mały plecaczek, swój jedyny bagaż i niemal przykleiła się twarzą do szyby, nie chcąc przeoczyć znaku, choć do celu miała jeszcze co najmniej pół godziny. Była spięta, zestresowana i tak bardzo zmęczona – nieprzespane trzy noce z rzędu dopiero teraz dawały o sobie niewdzięcznie znać.
Co zrobi, jeśli nie będzie tej głupiej wstążki? Pojedzie dalej? Dokąd? Gdzie ona się podzieje? Nigdy nie musiała radzić sobie sama i, choć wiedziała dobrze, jak to jest włóczyć się ulicami będąc bezdomną, bała się, że sobie nie poradzi i znowu wróci do narkotyków, kradzieży i bójek. Tak dobrze się znała, była pewna, że bez jego opieki nie da rady i z bezsilności wpadnie w bagno, z którego on chciał ją wyciągnąć. Ale dlaczego miałby się nie godzić? Po co zaczynałby coś, skoro miałby teraz tego nie kończyć? A może właśnie skończył właśnie wtedy? Może miał tylko jej zapalić jakieś ledwie tlące się światełko, a dalej puścić samą? Nie – pomyślała – to byłoby niedorzeczne – za dobrze znał takich jak ona, żeby naiwnie wierzyć, że uda im się przezwyciężyć brzemię przeszłości. Zaczęła przyglądać się swoim rozdwajającym się ciągle paznokciom, krótkim, zaniedbanym. Ależ jej dłonie staro wyglądały, powinna była o nie jakoś zadbać, może Keala pomogłaby doprowadzić je do porządku? Tramwaj zatrzymał się na kolejnym przystanku. Do Lincolna, do miejsca, w którym rozstrzygnie się, co dalej, zostały tylko dwa postoje. Czuła, jak bije jej serce. Dłonie cały czas lodowato się pociły, a ona czuła, jakby zaraz miała zwymiotować. Wierciła się, obsesyjnie wpatrywała w szybę, nie mogła zapanować nad nerwami. To był jedyny człowiek, na jakim mogła w swoim życiu polegać. Przecież nie mógłby jej po prostu tak zostawić, na pastwę całego tego nieprzychylnego świata, którego w ogóle nie znała. Ale z drugiej strony, czy on był jej coś winien?
Ostatni przystanek. Następny to Licolna. Przełykając nerwowo ślinę i ignorując obecność coraz większej grupy pasażerów, przyciskając mocno do siebie plecak, bacznie obserwowała i wypatrywała tej malutkiej plebanii ojca Philipa, z alejką drzew prowadzącą do niej. Na jednym z nich, tym tuż przy drodze miała być zawiązana wstążka. Gdyby jej nie było, miała jechać dalej. Zgodnie z tą absurdalną umową, jaką zawarli. W ostatniej chwili odwróciła ze strachu wzrok będąc przekonaną, że nic tam nie ma. Dostrzegając jednak poruszenie wśród ludzi, spojrzała raz jeszcze i otworzyła szeroko usta ze zdziwienia. To jedno drzewo, na którego gołej jeszcze gałązce miała być zawieszona niebieska wstążka, było nimi obwiązane całe, cała jego korona błękitniała od pieczołowicie zawiązanych kokardek. Zanim zdążyła cokolwiek pomyśleć, zerwała się gwałtownie i wyskoczyła z tramwaju, który jeszcze chwila, a by odjechał.
Zanim przeszła na drugą stronę, stała kilka minut, oszołomiona, zaskoczona, poruszona. Usta zakryła jedną dłonią, a drugą oparła na biodrze. Czuła się zamroczona, nie spodziewała się tego, choć po cichu tego oczekiwała. Odetchnęła z ulgą widząc, że nie zostanie znowu sama. Jej jedyny przyjaciel, człowiek, który tyle dla niej zrobił i poświęcił, nie odpuścił. Stanąwszy pod drzewem, zaczęła dotykać powoli i dokładnie każdą wstążkę, do której tylko była w stanie dosięgnąć. Cały ten strach, który towarzyszył jej przez ostatnie tygodnie, zniknął, a w jego miejsce pojawiła się nieśmiało nadzieja i wiara w to, że jeszcze jest tyle do zrobienia. Ojciec Philip był ucieleśnieniem dobra i wszystkiego najwspanialszego, co tylko można sobie wyobrazić. Czasami trudno było jej uwierzyć, że w jednym człowieku może być tyle szlachetności i bezinteresowności. Lekko drżącą z podekscytowania mieszającego się z dziwnym niepokojem dłonią wcisnęła przycisk domofonu.
– O. Philip, słucham? – usłyszała niewyraźny, ale tak drogi jej głos i poczuła, jak jakaś niewidzialna siła ściska ją za gardło.
– Y, ykhm, tu, tutaj Norah, mogę…? – nawet nie zdążyła dokończyć, kiedy furtka się otworzyła. Z wahaniem ją przekroczyła i wolnym krokiem ruszyła zacienioną alejką w stronę domu, gdy zobaczyła, jak drzwi otwierają się, a w nich pojawia się sylwetka dobrze zbudowanego mężczyzny. Z bijącym sercem przyspieszyła widząc, jak niemal do niej biegnie. Spotkali się w połowie drogi i zatrzymali naprzeciwko siebie tak, że dzielił ich ledwo metr. Norah upuściła swój plecak miękko na kamienie i spuściła wzrok. Ojciec Philip przypatrywał jej się nieustannie, świdrował ją swoim dobrotliwym wzrokiem, jakby chciał się upewnić, że naprawdę przyjechała. Brązowe, przypominające ciemniejący bursztyn oczy, zaszkliły mu się, wydawało jej się, że nie jest pewien, czy powinien się odezwać. Sama czuła, jak drży jej podbródek; bała się podejść bliżej, bała się nawet podnieść wzrok, była onieśmielona, zagubiona. Jej drogi przyjaciel trochę się zestarzał, był prawie cały siwy, twarz wokół oczu rozorały mu głębokie bruzdy, wyglądające tak dostojnie, niesamowicie.
– Byłam niemal pewna, że… – zaczęła jąkając się i plącząc, przeskakując z nogi na nogę i uciekając wzrokiem wszędzie, byleby tylko nie spojrzeć mu prosto w oczy.
– Chciałem, żebyś na pewno zobaczyła – powiedział drżącym głosem – bałem się, że jednej nie zobaczysz, a skoro dałem słowo, to nie chciałem robić niczego wbrew naszej umowie – uśmiechnął się niemal płacząc – więc obwiązałem całe to drzewo, żebyś nie miała wątpliwości, że na nic bardziej nie czekam, jak na to, abyś wróciła – zaczął się głośno śmiać widząc, jak nieśmiało spojrzała na niego, zawstydzona swoim wzruszeniem.
Przez chwilę wpatrywali się w siebie, ze łzami w oczach, z szerokim uśmiechem na twarzach. Norah czuła się taka mała, niepozorna, jak zagubione dziecko, które straciło z pola widzenia swoich rodziców. Nie była przyzwyczajona do czyjejkolwiek radości na swój widok, nigdy nie wracała nigdzie z nadzieją i poczuciem, że ma gdzieś swój dom. A tutaj, właśnie teraz, stał przed nią człowiek, który stworzył jej dom, do którego przez te wszystkie lata od powrotu do więzienia, chciała wrócić, dał jej rodzinę, której nigdy nie miała. Szczęście w jego łagodnym spojrzeniu, serdeczny uśmiech i radość bijąca z każdego zakamarka jego miłej twarzy zalewały ją falami ciepła, którego nigdy nie znała. Zanim cokolwiek do niej dotarło, zrozumiała, że się rozpłakała. Bez chwili zastanowienia ruszyła w jego stronę i padła w szerokie ramiona, obejmując go najmocniej, jak umiała, za szyję i próbując zapanować nad swoimi łzami. Tęskniła za nim bardziej, niż zdawał sobie z tego sprawę; w końcu poczuła się bezpiecznie.
Autorem fotografii jest D.K.