Na kolorowej karuzeli

Gdy byłem w gimnazjum moim najciekawszym zajęciem było chodzenie na długie spacery, głównie z koleżankami, chłopcy jakoś za mną nie przepadali. Chodziliśmy tak całymi dniami, nad potok znajdujący się w dole osiedla, gdzie zaczynają się domy jednorodzinne, na pola obok lotniska dla szybowców i awionetek, czy na zapomniane place zabaw obrośnięte bluszczem i otoczone trawą aż po pas. Nasze osiedle znajduje się na wzgórzu i doskonale widać z niego niemal całe miasto. Zaraz obok jest kolejne wzniesienie, a na nim inne zbiorowisko bloków. Nigdy się tam nie zapuszczaliśmy, nawet nie zwracaliśmy na nie uwagi, jakby nie istniało — ot kolejny pagórek, jakich pełno na południu Polski.
Aż pewnego pięknego, słonecznego dnia coś się zmieniło. Niemal niezauważalne osiedla na pobliskim wzgórzu stały się przyciągającym wzrok elementem krajobrazu. Przyrzekam, że stało się to z dnia na dzień!
Szare, niegdyś pozbawione wyrazu, osiedle niespodziewanie stało się kolorowe i to nie tylko barwne, ale kolorowe od kolorowych kolorów; wściekły żółty (jak osa, która w pogoni za napastnikiem pogubiła paski), przerażająco fioletowy (przypominający postać Buki z Muminków), agresywny zielony (niczym złowrogo nastawieni kosmici z filmów klasy B), a to nie wszystkie kolory, które raziły z odległości kilku kilometrów połowę miasta. My, jak to dzieci, byliśmy zafascynowani plejadą barw sąsiedniego osiedla. Nikt z nas nie mówił, że to ładne albo brzydkie. Byliśmy bardziej biernymi obserwatorami. Niemniej towarzyszyło nam uczucie zdziwienia, szoku i lekkiej fascynacji.
Miejsce to otrzymało szybko miano „tęczowej doliny” — zabawne jest to, że znajduje się na wzniesieniu.
Zadziwiające jest to jak szybko przeszliśmy po tym wstrząsie do porządku dziennego. Zamknięcie osiedlowej pizzerii, szkolne konkursy i egzaminy gimnazjalne skutecznie odciągnęły naszą uwagę od pastelowej rewolucji, a ta wkradła się i na nasze osiedle, cicho i niepostrzeżenie.
Pewnego dnia, gdy byłem już w liceum, wracając do domu zauważyłem coś, co wzbudziło moją ciekawość. W miejscu, gdzie zazwyczaj była wypłowiała niebieska fasada mojego, byłego już, gimnazjum dojrzałem wściekle czerwony punkt. Jak się okazało, nie był to tylko punkt, a cały budynek. Właściwie wyglądał jak punkt na twarzy dorastającego nastolatka. Czerwony wykwit na twarzy osiedla pojawił się niewiadomo skąd.
Wtedy coś się we mnie zmieniło. Gimnazjalna obojętność ustąpiła miejsca licealnemu obrzydzeniu. Kolory tak intensywne, że można je pomylić ze znakami drogowymi, które mają przekazywać konkretny komunikat, a co mogą komunikować bloki? Tylko to, że są.
Zmiany następowały z prędkością światła i rozprzestrzeniły się po innych osiedlach. Mniej lub bardziej intensywne kolory zawłaszczyły sobie niemal każde osiedle w mieście. Od palącego w oczy pomarańczowego, przez smerfowy niebieski, aż do koloru khaki — czyli barwy porannego pawia, jak mawia moja babcia.
Zjawisko, które obserwowałem w moim mieście, opisał Filip Springer. Wrocław, Szczecin, Łódź, małe i duże miejsca na mapie Polski do dziś toczy choroba. „Próbowano wymyślić lekarstwo na szarość. Pomyślano, że jak się ją zamaluje, to będzie lepiej. Pomyślano źle. Najgroźniejsze trucizny powstają podobno w trakcie opracowywania leków.” Tak powstała i wciąż rozwija się pasteloza.
Choroba ta to poniekąd epidemia wolności. Ludzie nagle otrzymali możliwość decydowania o swoim najbliższym otoczeniu. Szare i smutne relikty PRL-u mogły przejść do historii. Eksplozja tej euforii rozbryznęła się na pobliskich blokach i tak zaczęła się lawina. Ja zauważyłem ją, kiedy przechodziła na kolejny, jeszcze bardziej abstrakcyjny i kolorowy poziom. Trudno mi wyobrazić sobie kolejne etapy jej rozwoju.
Wielokondygnacyjne budynki mieszkalne z początku były tylko szarymi klockami rozrzuconymi po mapie. Ich monumentalna i przytłaczająca forma była zaprzeczeniem tego, co naturalne. Pokolorowanie blokowisk było jednym z największych błędów, jakie można było zrobić. Szare mogły chociaż próbować wtopić się w otoczenie, a teraz? Stoją pomalowane jakby farba miała zasłonić ich nagość.
Zdarza się, że nagła wolność przyprawia o dezorientację. Miotaliśmy się nie wiedząc, w którą stronę iść; jak dziecko wpuszczone do sklepu z zabawkami, chcieliśmy mieć wszystko naraz. Tu różowy miś i niebieski bąk, a tam zielone hula hop. Z tego zamieszania nie mogło wyjść nic dobrego.
Tak było na początku, ale dlaczego trwa to do tej pory? Zielonych, żółtych, niebiesko- fioletowych bloków nie ubywa, wręcz przeciwnie, mamy ich coraz więcej. Czy karuzela wolności nadal nami kręci, a my zwracamy tkwiące w nas kolorowe soki, które dojrzewały tyle dekad?
Ilustracja: Paweł Szlotawa
Tekst pisany z sercem! Autor skłania swoim wpisem do refleksji jednocześnie pobudzając wyobraźnię przez użycie pięknych metafor. Jeden z lepszych artykułów przeczytanych przeze mnie w ostatnim czasie. Tak trzymaj!
Tekst skłaniający do refleksji i przemyśleń o tematyce bliskiej każdemu kto wychował się w mieście. Widzimy że zmiany nadchodzą nagle i uderzają nas prosto w twarz – nawet zwykle bloki potrafią szokować, gdy zostaną „upiększone”. Artykuł na poziomie, godny polecenia.
Gratulacje dla autora tekstu oraz dla jego wydawcy za publikacje artykułu. Autor jest na pewno osobą postrzegającą świat w najdrobniejszych szczegółach które otaczają nas każdego dnia. Z pewnością jest to osoba o dużej wrażliwości. Choć nie znam Kamila życzę mu sukcesów w pracy i czekam na kolejne teksty. 😀