Upadający feniks w popiołach sagi | Recenzja X-Men: Mroczna Phoenix

Pierwszy film o bohaterach z drużyny X-Men zawitał do kin w 2000 roku. Od tamtej pory saga doczekała się prequeli, sequeli i spin-offów, które tworząc chaotyczne uniwersum, z lepszym lub gorszym skutkiem, mieszały w filmowej chronologii i próbowały odnaleźć właściwy tor. Zawsze jednak seria przyciągała przed ekrany miliony widzów, kochających oglądać przygody swoich ulubionych postaci.
Kiedy pod koniec kwietnia ostatni film o Avengers zamknął inną, ponad dziesięcioletnią sagę kinowego uniwersum Marvela, nawet nie przyszło mi do głowy napisać o nim recenzji. Cała tamtejsza historia, zamknięta w dwudziestu dwu filmach różniących się gatunkiem i kolorystką postaci, spojonych epickim finałem, doczekała się bowiem satysfakcjonującego oraz emocjonalnego zakończenia. Nie sposób byłoby więc oddać ogrom informacji, wątków lub popkulturowego znaczenia tej produkcji w paru akapitach.
Inaczej sprawa ma się z ostatnią odsłoną historii X-Men. Jako fan kina komiksowego (szczególnie takiego, które porusza w smaczny sposób problemy wykluczenia społecznego, serwując przy tym dobrą rozrywkę) nie mogę pożegnać sagi o mutantach bez paru słów. A to dlatego, że – niestety – nie było to satysfakcjonujące pożegnanie z serią, z którą dorastałem od najmłodszych lat.
Mutanci ponownie podbili serca fanów, powracając z odmłodzoną wersją ikonicznych bohaterów „Pierwszej Klasy” (2011), dzięki której James McAvoy jako Professor X i Michael Fassbender w roli Magneto zachwycili krytyków, a Jennifer Lawrence rozkręciła swoją karierę wcielając się w nieco zaskakującą interpretację zmiennokształtnej Mystique. Aktorów „starej trylogii” (m.in. Patricka Stewarta, Iana McKellena, Halle Berry, Hugh Jackmana czy Ellen Page) zgrabnie wcielono do obsady drugiego filmu o „młodszych X-Menach” serwując nam świetną „Przeszłość, która nadejdzie” (2014). Niestety, po tak wysokim poziomie nastąpił spadek widoczny w „Apokalipsie” (2016). Wielu spodziewało się, że był on jedynie pomostem do ostatniej części sagi, próbującej uratować nieudane wątki, wykorzystując konsekwencje wcześniejszej zabawy z czasem. „Mroczna Phoenix”, adaptująca na ekran legendarną wręcz historię z Jean Gray w roli głównej, miała być drugim podejściem do uwielbianego komiksu i poruszającym quasi-finałem. Coś jednak po drodze nie wyszło, a lista przyczyn może być dłuższa niż nam się może wydawać.
Nie można jednak nazywać tego filmu złym lub słabym i to należy zaznaczyć już na samym starcie. Choć trudno, by z takim budżetem efekty specjalne rozminęły się z podstawowymi oczekiwaniami widza, dostajemy sceny akcji na poziomie i mocno odróżniające się od innych filmów ujęcia, a sama ekipa aktorska stara się jak może (przynajmniej w większości) by ich role były choć odrobinę godne zapamiętania. Największym zaskoczeniem jest tutaj Sophie Turner w głównej roli, która większości kojarzyć się może jako pozornie bezbarwna Sansa z „Gry o Tron”. Tutaj, pomimo czasem topornych dialogów czy banalnych rozwiązań fabularnych, udowadnia, że aktorsko zamierza dopiero rozwinąć swoje skrzydła i czyni ku temu pierwsze poważne kroki. Na uznanie zasługuje też pokazanie zdolności pewnych mutantów, na co większość fanów czekała całe lata i ogląda się to nareszcie z lekkimi wypiekami na twarzy. O ile fassbenderowy Magneto przez swoje pięć minut dał pokaz mocy godny poprzednich filmów, młodsze wersje ikonicznej Storm i niewykorzystanego wcześniej teleportera Nightclawrera mogły tym razem już nieco bardziej pobawić się talentami na ekranie. Niestety, choć ich zdolności należą do tych, które wizualnie wypadają najlepiej, wciąż pozostaje smak malizny. Szczególnie ma to miejsce w przypadku Storm, która – jak wydawało się przez krótką chwilę – wreszcie przestanie być traktowana po macoszemu, będąc przecież w komiksach jedną z najpotężniejszych postaci w drużynie. Za czasów poprzednich filmów o odpowiednie ukazanie bohaterki walczyła sama Halle Berry, wcielająca się w nią u szczytu swojej sławy, lecz z jedynie dostatecznym skutkiem.
I tutaj przechodzimy do paru minusów. Jako nieoficjalne (tak nazywane, prawdopodobnie zgodnie z pierwotnymi planami wytwórni) zwieńczenie sagi, film powinien dać nam domknięcie wątków i emocjonalne pożegnanie z bohaterami. Mam wrażenie, że twórcy poszli na łatwiznę, czując nadchodzącą fuzję ze studiem Marvela po przejęciu Foxa przez disneyowskie imperium. Dogasające kontrakty widać też w zaangażowaniu obsady – szczególnie Jennifer Lawrence gra mizernie, choć to też momentami kwestia scenariusza. Nie naoglądamy się tutaj zbyt wiele z pokazów jej mutacyjnych zdolności. Sama aktorka nie lubi kostiumu, więc – totalnie odbiegając od koncepcji postaci z komiksów i pierwszych filmów z fenomenalną Rebbecą Romijn w tej roli – paraduje po ekranie z huśtawką nastrojów w „ludzkiej” formie, tak jakby nigdy nie wypowiedziała słów o byciu dumnym mutantem. Być może miałoby to swoje uzasadnienie, ale jej wątek znów potraktowano pobieżnie, tak jak wtedy, gdy nagle z materiału na magnetyzującą antybohaterkę zdecydowano się zrobić sztuczną protagonistkę tylko ze względu na rosnący status zdobywczyni Oscara. Lawrence tym filmem kończy swoją niesławną przygodę z X-Menami, ale chyba niewielu będzie za nią tęsknić tak jak za członkami obsady starszej gwardii.
Film mógłby trwać nieco dłużej, co pomogłoby mu w opowiedzeniu historii z większą satysfakcją dla widza. Jessica Chestain, absolutna perełka aktorska swojego pokolenia, nie ma tutaj zbyt wiele do roboty, a przecież jej talentu nie trzeba nawet szlifować, bo sama od lat zasługuje na najlepsze wyróżnienia i zdecydowanie nie takie role, jaką dała jej „Mroczna Phoenix”. Z kolei wśród aktorów młodszego pokolenia brakuje chyba ikry, którą stracili dowiadując się, że prawdopodobnie i tak nie opowiedzą historii swoich (ikonicznych dla pokoleń!) mutantów, wykorzystanych tu głównie jako pionki do pojedynków. W efekcie powstał film tworzony przez Hollywood głównie dla pieniędzy i kontraktów, który – ups – nie zarobi na siebie tyle, ile oczekiwano. Podobnie chyba jest z pochwałami krytyków, choć twórcy nawet nie wysilali się specjalnie, żeby ten koślawy finał promować. W porównaniu do wcześniejszych części czy sąsiedniego uniwersum Marvela, pomostowe części sag dostawały lepszą reklamę w mediach, robiąc furorę nawet z niezbyt przychylnymi ocenami krytyków.
Na przestrzeni ostatnich filmów z x-menowej serii mogliśmy odnieść przez moment wrażenie, że niewypały będą naprawione, uchylone furtki nareszcie wykorzystane, a twórcy połączą siły i zgodnie poprowadzą to w konkretną stronę. Niestety, saga nadal wracała na tor bycia jednym wielkim chaosem i zakończyła się upadkiem feniksa w swój własny popiół. Po latach można stwierdzić, że „Ostatni Bastion”, wykorzystujący po części tę samą komiksową historię, nie zestarzał się tak źle, jak mu wróżono i wcale nie warto o nim zapominać. Przynajmniej na swój sposób (z lepszym lub gorszym skutkiem) domknął pewne wątki, a już na pewno mocniej przemówił charakterami postaci. Choć i tam nie brakuje momentów cliche, które w nowym filmie budzą lekki niesmak zbyt często, osobiście wspomnianego poprzednika oceniam na wyższą notę.
Warto przypomnieć, że bardzo dużo osób wieszało na nim psy, ciesząc się z naprawy wątków w kolejnych filmach. Niestety, fabuła chwilę później zaczęła spadać na dno i „Mroczną Phoenix” prawie go sięgnęła. Prawie, bo film można zobaczyć i czerpać z tego przyjemność, a przy okazji może nawet stwierdzić, że „Bastion” zasługuje na przychylniejsze spojrzenie. Osobiście zawsze tak twierdziłem, więc mówię to z lekką satysfakcją.
Polecam tym, którzy tak jak ja od lat śledzili losy X-Men. Nie nastawiajcie się jednak na zbyt wiele. Hollywoodzcy krytycy może i są opłacani, jak sugerują teorie spiskowe, ale fani są raczej do bólu szczerzy. Pech, że ja należę do fanów, choć niewiele wskazuje, że również tego filmu.