Jarek Oberbek | #młodziwmuzyce

NŁ: Z musicalem jesteś związany od lat – powiedz, w jaki sposób zrodziła się Twoja pasja do występowania na scenie, kształcenia się w tym kierunku?
JK: Z musicalem jestem związany od około 10 lat. Wcześniej, tak jak wiele dzieciaków, oglądałem filmy Disneya i chodziłem na musicale, m.in. do stołecznych teatrów Roma i Buffo. Myślę, że przełom, po którym pomyślałem sobie, że mogę być kimś więcej niż tylko widzem, nastąpił, kiedy wyjechałem do Stanów Zjednoczonych i obejrzałem musical Sweeney Todd. Pamiętam, że na szkolnym egzaminie zaśpiewałem z kolegą piosenkę Pretty Woman. Po powrocie do Polski trafiłem na warsztaty gospelowe, potem do amatorskiej grupy teatralnej, zobaczyłem Upiora w Operze, dalej do szkoły muzycznej i na studia do Londynu.
NŁ: A Tintilo? Czy uczestniczenie w działalności tego warszawskiego teatru muzycznego, w którym przecież zagrałeś w takich świetnych spektaklach (kierowanych głównie, wydaje mi się, do dzieci i młodzieży) jak „Świat Bastiana”, „Opowieść wigilijna”, czy „W cieniu”, gdzie zagrałeś Pisarza, w jakiś wyraźny sposób ukształtowało Ciebie, kierunek Twoich aktorsko-muzycznych ambicji i stosunek do musicalu?
JK: Tintilo to miejsce, które sobie bardzo cenię, bo tam postawiłem swoje pierwsze kroki na scenie i bardzo dużo się nauczyłem przed szkołą aktorską, a po studiach (w dalszym ciągu co roku występuję jako Ebenezer Scrooge w przedstawieniu Opowieść Wigilijna) mam duży sentyment do znajomych z Tintilo i dziecięcej energii, jaka mi tam towarzyszy.
NŁ: Opowiedz mi, jakie to uczucie, kiedy widzisz sale wypełnione fanami pokonującymi często pokaźne dystanse, aby móc być na koncercie? Czy zwracasz uwagę na frekwencję na Twoich występach – w jaki sposób podchodzisz do tej kwestii?
JK: Pełna widownia to wspaniałe uczucie, które jest jedyne w swoim rodzaju. Ale jeszcze lepsze uczucie to widownia, która z początku nie jest do mnie przekonana, a na koniec koncertu nie chce mnie wypuścić ze sceny. Gdyby zdarzyło mi się grać dla prawie pustej widowni, oczywiście dałbym z siebie wszystko, ale nikomu nie życzę takiego występu.
NŁ: Wspomniałeś występowaniu dla widowni, która nie jest początkowo do Ciebie przekonana, a pod koniec koncertu nie pozwala Ci zejść ze sceny. Często zdarzają Ci się takie sytuacje? Mógłbyś o nich powiedzieć kilka słów?
JK: Zdarzało mi się występować w miejscach, w których widownia słuchała mnie po raz pierwszy. A musicalowa widownia z roku na rok staje się coraz bardziej wymagająca, co cieszy i motywuje. Mimo że podczas koncertu zwykle pada na mnie ostre jasne światło, to jestem w stanie dojrzeć pojedyncze twarze. Zaczyna się od skupienia i miny: „zobaczymy, co umiesz”, a kończy się na bananie na twarzy i owacjach na stojąco.
NŁ: Co w organizacji koncertu w rodzaju „Wieczoru z bajki” jest najtrudniejsze?
JK: Znalezienie odpowiedniej sceny na koncert, negocjacje, marketing, projektowanie plakatów, (tym też się zajmuję), planowanie prób i sprzedaż biletów. Czyli najtrudniejsze jest tak naprawdę wszystko, co niezwiązane z samym śpiewaniem, bo ono to sama przyjemność.
NŁ: Kiedy pojawiła się informacja o pierwszym koncercie z trasy „Wieczór z bajki”, obawiałeś się braku zainteresowania, odzewu ze strony fanów? Do jakiej grupy docelowej chciałeś trafić taką inicjatywą?
JK: Akurat jeśli chodzi o „Wieczór z Bajki”, miałem bardzo dobre przeczucie. Jest to repertuar znany prawie wszystkim – na filmy Disneya często wybierają się rodzice z dziećmi, potem te dzieci dorastają, puszczają te same filmy swoim dzieciom. Jest w tym duża siła. Ludzie są emocjonalnie związani z tymi opowieściami – w końcu niektóre z nich zostały odświeżone przez Disneya, a swoje korzenie mają dużo, dużo wcześniej. Koncert był kierowany do widza w każdym wieku – są to piosenki o sprawach absolutnie uniwersalnych. Docenione zarówno przez wymagających krytyków w Hollywood, jak i kilkuletnie dzieciaki.
NŁ: W jaki sposób dokonujesz doboru repertuaru do „Wieczorów z bajki”? Pod jakim kątem selekcjonujesz utwory?
JK: Staram się tak dobrać repertuar, żeby pasował do wykonawców, był różnorodny pod względem emocjonalnym i gatunkowym. Raczej nie ustawiłbym w koncercie na przykład takiej kolejności utworów, żeby jedna osoba śpiewała 3 ballady z rzędu. Czasami trzeba wziąć też pod uwagę takie czynniki jak dostępne aranżacje – jedne utwory świetnie brzmią na orkiestrę, inne na fortepian. Lubię wybierać do koncertu piosenki mniej znane, ale przeplatam je z hitami. Tak samo z językiem angielskim, szczególnie w repertuarze bajkowym – może się pojawić, ale wiem, że widz ma sentyment do znanych z dzieciństwa wersji.
NŁ: Jakie jest Twoje największe, zawodowe marzenie związane z musicalem? Jaka scena, jaki repertuar, jaka postać?
JK: Jest bardzo wiele ról, które chciałbym zagrać. Ale staram się wykraczać poza to, co zostało już zrobione. Moim marzeniem jest stworzenie nowej postaci, którą widz będzie długo pamiętał.
NŁ: Jak często wykorzystujesz swoje umiejętności aktorskie podczas koncertów?
JK: Nie ma piosenki bez aktorstwa. To są dwa nieodłączne elementy każdego wykonania. Żeby piosenka trafiła do widza, wokalista musi dokładnie wiedzieć o czym śpiewa. Śpiewanie dla śpiewania może starczyć na YouTube’a, ale na pewno nie na scenę i wykonania na żywo. Nawet najpiękniejszy głos znudzi się widzowi, jeśli nie będzie nic przekazywał.
NŁ: Jeśli chodzi o przekazywanie emocji – które utwory stanowią dla Ciebie największe wyzwanie, które dają najwięcej satysfakcji: zdecydowanych antagonistów czy może tych pozytywnych postaci? Dokonujesz w ogóle takiego rozróżnienia?
JK: Piosenki czarnych charakterów są bardzo ciekawe do śpiewania, ale często bez kontekstu nie robią takiego wrażenia, jak część większej historii. Są natomiast jednymi z najbardziej emocjonalnych utworów w moim repertuarze – często towarzyszy im wewnętrzny konflikt, który dramatycznie jest bardzo ciekawy do przedstawienia. Ale w równym stopiniu lubię śpiewać piosenki, które opowiadają o prostych sprawach, czystych uczuciach i uniwersalnych odczuciach, z którymi widz może się utożsamić.

fot. Dorota Jurek
NŁ: Kto jest Twoim największym musicalowym autorytetem?
JK: Moimi ulubionymi męskimi głosami w musicalu są Brian D’Arcy James i Drew Sarich. Bardzo inpirujący jest dla mnie Michael Crawford w roli oryginalnego Upiora w Operze i Douglas Hodge w roli Willy’ego Wonki. Z kompozytorów najbardziej cenię Alana Menkena, Stephena Sondheima, Marka Shaimana i Roberta Lopeza. Jeśli ich nie znacie, koniecznie wyszukajcie.
NŁ: Nie obawiasz się przylgnięcia do Ciebie łatki „tego wykonawcy od bajek”? Nie niepokoi cię potencjalne zaszufladkowanie z powodu dobieranego repertuaru?
JK: Absolutnie nie! Po pierwsze: nie uważam, żebym był na tyle sławny, żeby groziło mi zaszufladkowanie. Po drugie – stale uzupełniam swój repertuar o nowe gatunki muzyczne i staram się nie stać w miejscu. Ostatnio większość mojego czasu na estradzie spędzam śpiewając utwory rozrywkowe, z repertuaru m.in. Franka Sinatry, Nat King Cole’a, nawet Steviego Wondera – są to piękne utwory z pięknych czasów.
NŁ: Co masz na myśli mówiąc „piękne czasy”? Czy muzyka wykonawców takich jak wspomniany Sinatra, czy jazzowa ikona – Nat King Cole, to nisze, w których lubisz się poruszać i czujesz się swobodnie?
JK: Teraz to nisze, kiedyś to były gwiazdy światowej skali, tak jak mówisz – ikony. Dzisiejsza muzyka jest niestety pisana tak, żeby się sprzedać jak największej ilości osób, a co za tym idzie – drastycznie traci na jakości z roku na rok. Bardzo mnie dlatego cieszy wygrana i przesłanie Salvadora Sobrala w Eurowizji. Muzyka to nie fajerwerki i fast-food, tylko emocje i uczucia. Byłem ostatnio na jego koncercie i nigdy tego wydarzenia nie zapomnę.
NŁ: Z którym ze swoich dotychczasowych występów wiążesz najlepsze wspomnienia?
JK: Bardzo zapadł mi w pamięć ostatni „Wieczór z Bajki” we Wrocławiu. Wszystko się zgodziło, o nic nie musiałem się martwić. Może dlatego, że na widowni była moja narzeczona.
NŁ: Obecność bliskiej osoby na widowni nie generuje tremy? Czy zauważasz różnicę, kiedy wiesz, że pośród publiczności siedzi ktoś prywatnie dla Ciebie ważny?
JK: To zależy od osoby, ale jeśli chodzi o Gabrysię, to jej obecność działa zdecydowanie kojąco, bo mogę zawsze na nią liczyć i wiem, że w kryzysowej sytuacji zawsze zrobi wszystko, żeby mi pomóc. No i mam do kogo śpiewać miłosne ballady!
NŁ: Jak myślisz, co jest największym wyzwaniem dla aktora musicalowego?
JK: Myślę, że moja odpowiedź raczej nie będzie pierwszą rzeczą, jaka przychodzi do głowy przeciętnemu widzowi. Wyzwań jest mnóstwo i najczęściej niestety nie mają nic wspólnego z tym, co ma artystycznie do zaprezentowania aktor. Więc w skrócie – największym wyzwaniem jest to, żeby pracować w zawodzie. Niestety mamy w Polsce mnóstwo aktorów – musicalowych i nie tylko, którzy musieli znaleźć sobie inne zajęcie, z którego mogą wyżyć. Taka smutna prawda. Tym bardziej jestem wdzięczny, że mogę występować z orkiestrą po całej Polsce i organizować koncerty, na których znajduje się widz.
NŁ: Dlaczego według Ciebie rzeczywistość dla artystów, w tym musicalowych, jest taka niełatwa?
JK: To przede wszystkim przepełnienie rynku, brak miejsca pracy dla absolwentów szkół artystycznych i zatrudnianie amatorów-pasjonatów, którzy bez lat wyrzeczeń i treningu stają się ze względu na znajomości albo sprawy finansowe konkurencją dla szkolonych artystów. Oprócz tego brak stałego zatrudnienia, zaczynanie od zera na każdym kolejnym castingu i przez to brak jakiejkolwiek stabilizacji finansowej. Większość aktorów musicalowych, żeby się utrzymać, jeździ po całej Polsce za pracą, opuszczając na wiele miesięcy swoich bliskich i rodzinę.
NŁ: Pomyłki, potknięcia, niefortunne nietrafienie w dźwięk, kłopot z przypomnieniem sobie tekstu piosenki – zdarzają się nawet najlepszym, więc istotą jest sposób na poradzenie sobie z taką „wpadką”. Jaka jest Twoja metoda na niezręczny moment, kiedy zdarzy Ci się zafałszować albo pomylisz się w tekście lub po prostu wypadnie Ci on z głowy?
JK: Przede wszystkim trzeba natychmiast zapomnieć, że to się wydarzyło. Występując na scenie, trzeba być „tu i teraz”. Najgorsze, co można zrobić, to rozmyślać podczas śpiewania na temat tego, jaki błąd się zrobiło przed paroma minutami. Skupienie i dystans do sytuacji bardzo pomagają. I wewnętrzne poczucie, że widz przychodząc na występ na żywo zdaje sobie sprawę z tego, że artysta to też tylko człowiek. Czasami taką sytuację można obrócić w żart, a czasami po koncercie okazuje się, że błędu nie zauważył nikt oprócz mnie.
NŁ: Co przekonało cię do studiowania akurat w London College of Music?
JK: W Wielkiej Brytanii musical jest częścią kultury. Musicale, które polskiemu widzowi są zupełnie nieznane, tam umie zanucić prawie każdy, szczególnie starsze pokolenia – u nas jest odwrotnie: poznajemy ten gatunek. Zawsze byłem dociekliwy, zadawałem pytania, na które u nas w kraju nie znano odpowiedzi. Do Londynu pojechałem, żeby wsiąknąć w tę musicalową kulturę i w pełni zrozumieć to, co chcę w życiu robić.
NŁ: Przygotowywałeś spektakl „Opowieść wigilijna” z niepełnosprawnymi – jak wspominasz to doświadczenie, czego ono Cię nauczyło?
JK: To było niesamowite przeżycie. Wystawienie spektaklu kosztowało mnie i Gabrysię [narzeczoną – przyp. N.Ł.] dużo pracy, ale praca, jaką wykonali nasi uczniowie, i jej efekt, przerosły nasze najśmielsze oczekiwania. To doświadczenie nauczyło mnie przede wszystkim tego, że te najprościej i najczyściej wyrażone emocje trafiają w samo serce.
JK: Którą z dotychczasowych ról lubisz najbardziej? Starasz się utożsamiać z odgrywaną postacią, czy wolisz odciąć to, co na scenie, od tego, co w realnym życiu?
JK: Wyróżnię dwie role – rozmarzonego i zagubionego Pisarza w musicalu W Cieniu i tytułową rolę w musicalu Dracula. Kompletnie różne postacie, natomiast żadna z nich nie przypomina mnie za bardzo prywatnie – zawsze staram się zrozumieć postać, którą gram. Myślę, że to zadanie każdego aktora. Często w tym celu czerpię ze swoich przeżyć i doświadczeń. Innym razem wolę oddzielić swoje życie od roli – to skomplikowane zagadnienie, ale sprowadza się do tego, żeby praca nie rzutowała na życie poza pracą.
NŁ: Śpiewasz zarówno po polsku, jak i po angielsku – jakie dostrzegasz różnice, jakie wersje językowe śpiewanych utworów preferujesz, czy jesteś w stanie wychwytywać różnice między polsko- i anglojęzycznymi wersjami?
JK: Napisałem o tym pracę licencjacką – mógłbym o tym rozmawiać godzinami! W skrócie: nie ma idealnego tłumaczenia. Zawsze coś trzeba poświęcić, zmienić, dopasować. Trzeba dążyć do tego, żeby widz odebrał przetłumaczone słowa podobnie, jak widz słuchający w oryginalnym języku. To bardzo trudne zadanie. Najlepiej śpiewa mi się w pierwotnym języku utworu, niezależnie od języka. Po angielsku najlepiej śpiewa mi się dla anglojęzycznej widowni – tylko wtedy mam pewność, że wszystkie słowa które śpiewam, zostaną zrozumiane. Po polsku najlepiej śpiewa mi się polskie utwory.
NŁ: Kariera na YouTube – jak oceniasz możliwości, jakie daje YouTube, jeśli chodzi o docieranie do odbiorców i budowanie kariery?
JK: Możliwości są ogromne – wiele osób już zrobiło, a wiele kolejnych jeszcze zrobi karierę dzięki tej platformie. Natomiast nie istnieje jeden sprawdzony sposób, żeby móc utrzymywać się z takiej pracy. No i powstaje pytanie, nad którym zastanawia się już wiele YouTuberów: co się stanie, jeśli Google postanowi zmienić swój algorytm i zacznie promować lub usuwać artystów wedle swojego uznania? Takie pytanie rodzi się zawsze, kiedy mamy do czynienia z monopolem. A to jest mimo wszystko prywatny interes, a nie dobro publiczne. Politycy na całym świecie głowią się, jak rozwiązać ten problem.

fot. Paweł Urbanek
NŁ: Choć drogi Twoje i Studia Accantus rozeszły się już jakiś czas temu, liczne grono Twoich odbiorców kojarzy Cię przede wszystkim z obecności na tym kanale i gdzieniegdzie pojawiają się pytanie o powrót do Studia – jak oceniasz swoje uczestnictwo w takim projekcie, jakie wiążesz z nim najciekawsze wspomnienia i doświadczenia, czego nauczyła Cię praca przy tego rodzaju nagraniach?
JK: Przede wszystkim Studio Accantus to spotkanie z wieloma wspaniałymi kolegami z branży, wymiana doświadczeń i ważna zawodowa lekcja. Przychodzi jednak w pewnym momencie czas większej dojrzałości i samodzielnego myślenia, nowych poszukiwań i marzeń. Pewne sprawy w takim momencie życia po prostu się weryfikują i naturalnym skutkiem jest pożegnanie i pójście własną drogą. Studio Accantus było dla mnie fajną przygodą, ale jak to w każdym biznesie, który się rozrasta, zmieniają się standardy, pewne podejście do zagadnień artystycznych jak i technicznych, i nie zawsze zmierza to w tym kierunku, w którym akurat dana jednostka by sobie wyobrażała. Accantus to był fajny start, ale po studiach w Londynie, które pod kątem patrzenia na musical i scenę bardzo mnie rozwinęły, spojrzałem na to zupełnie innymi oczyma. Na zachodzie wiele rzeczy w tej branży i w pojmowaniu artystycznej współpracy, a także samego musicalu, jest zupełnie innych niż to, z czym zderzyłem się po powrocie. Studio, które przecież współtworzyłem w jego początkach i pierwszych krokach, miało zupełnie inne założenia, ale wszystko się w jakimś swoim czasie zmienia i ta inicjatywa, jeżeli tak można to nazwać – również. Zdaję sobie sprawę, iż wielu ludzi kojarzy mnie z Accantusem, mimo, iż znaczny czas temu odszedłem. Nie odcinam się od tego co nagrałem, choć pewnie dziś już zrobiłbym to zupełnie inaczej, ale to dobrze, bo przecież to świadczy jedynie o tym, że dostrzegam swoje błędy i chcę się rozwijać. Teraz, kiedy dużo koncertuję i wykonuję również kilka utworów, które zostały nagrane wcześniej w Studio, zdarza mi się słyszeć, że to „utwory Accantusa”. Otóż należy to zdementować. Nikt z nas nie ma monopolu na wykonywanie w Polsce piosenek Disneya czy coverów musicalowych. Każdy z tych numerów ma swojego autora. To są utwory Menkena, utwory Schwarza, utwory Webbera, Sondheima, Browna, Mirandy, Eltona, Lopeza, Rodgersa, Schonberga, Shaimana, Wildhorna i wielu innych. Pamiętajmy o tym, że dzięki tym musicalowym twórcom zarówno ja, jak i inni wokaliści musicalowi oraz właśnie Studio, mamy materiały na nagrania i koncerty – to przede wszystkim im należy się olbrzymi szacunek. I to do nich te dzieła należą.
Wracając do samego Studia Accantus, to życzę kolegom, którzy tam obecnie występują, jak najwięcej sukcesów, ale i wielu zdobytych szczytów zawodowych poza tym miejscem, bo szerokie horyzonty dają nam nieustającego kopa do rozwoju i kroczenia naprzód.
NŁ: Śledzisz publikacje i komentarze na swój temat? Bierzesz pod uwagę zawarte tam oceny, opinie, sugestie i oczekiwania wygłaszane przez recenzentów i swoich odbiorców?
JK: Oczywiście – to dla mnie bardzo ważne. Bardzo zależy mi na dialogu z widzem. Zawsze po koncercie spotykam się z widzami – czasami te spotkania trwają prawie tyle, co sam koncert! To bardzo miłe, że na koncerty przychodzą takie pozytywne, uśmiechnięte osoby. Czuję się bardzo wdzięczny za to, że niektórzy z nich przyjeżdżają na każdy mój występ. Bo to oznacza, że to, co robię, ma sens. Jeśli chodzi o recenzentów, to zawsze ich serdecznie zapraszam i do tej pory wszystkie artykuły na temat mojej pracy miały bardzo pozytywny wydźwięk. Natomiast nie mam złudzeń – wiem, ile jeszcze mogę się nauczyć, ile poprawić, ile więcej z siebie dać. Uważam, że krytyka jest niezbędnym elementem rozwoju. Także jeśli pojawi się kiedyś merytoryczna negatywna recenzja, postaram się ją przyjąć na klatę.
Przedostatnia wypowiedź JK: pod kątem, nie kontem!
Szanowna Pani,
dziękuję za zwrócenie uwagi, niefortunna oczywiście pomyłka po prostu umknęła, to zdarza się przy dłuższych formach.
Pozdrawiam,
Autorka 🙂