Dowcip nazywa się: „moje życie”. Recenzja spektaklu „Ginczanka. Chodźmy stąd”

Gdy przekroczyłam próg Teatru Żydowskiego nie do końca wiedziałam, czego się spodziewać. Jest to miejsce kultury tak nam przecież bliskiej, a jednak nie do końca odkrytej. Wszystko w tym miejscu jest spójne- drewniane stare schody, nieco przygaszone światło i czarny kot, który ochoczo łasi się do ludzi. Czuć tutaj klimat niespotykany w żadnym innym miejscu na mapie Warszawy. W kameralnej sali, która wypełniona była po brzegi, atmosfera stała się iście domowa. Każdy tutaj każdego zna, z każdego kąta słychać troskliwe pytania: „co u ciebie?”, a gdzieś dalej widać starych przyjaciół, którzy nie widzieli się już kilka ładnych lat.

http://www.teatr-zydowski.art.pl/spektakle/ginczanka-chodzmy-stad
„Ginczanka. Chodźmy stąd”, w reżyserii Krzysztofa Popiołka, jest na pierwszy rzut oka poetycką opowieścią o polskiej poetce żydowskiego pochodzenia- Zuzannie Polinie Gincburg, która mimo młodego wieku została doceniona przez wielu pisarzy okresu międzywojennego, a której twórczość dzisiaj jest nieco zapomniana. Ewie Dąbrowskiej – odtwórczyni głównej roli – towarzyszy pianista Andrzej Perkman, który pojawia się tylko wtedy, gdy bohaterka zaczyna śpiewać. W kluczowych momentach na scenę wychodzi również mała dziewczynka (w tej roli zamiennie ZOFIA MŁYŃSKA / SONIA VINYAVSKAYA). Kim ona jest? Czy jest to tylko wyobrażenie głównej bohaterki, która subtelnie krzyczy do nas przez cały spektakl, prosi o pomoc w odnalezieniu siebie i swojej tożsamości? To przecież ona na początku sztuki śpiewa, że chce być biała, bez żadnych plam. Chce być biała jak Europa, w której żyje. Biała jak jej miejsce na Ziemi. Czy owa dziewczynka jest, tak jak jej odbicie w lustrze, próbą nawiązania dialogu z samą sobą? Czy w ten sposób Ginczanka radzi sobie z otaczającą ją rzeczywistością, a co najważniejsze, ze swoimi uczuciami? „Ginczanka. Chodźmy stąd” jest więc nie tylko opowieścią o życiu poetki, ale też swoistym studium psychologicznym o uczuciach rozdartej emocjonalnie młodej kobiety, która urodziła się we właściwie najgorszym możliwym momencie. Jest opowieścią o powolnym umieraniu za życia, o samotności i niemocy.

http://www.teatr-zydowski.art.pl/spektakle/ginczanka-chodzmy-stad
Konwencja, którą zaproponował reżyser, wydawała się ekstrawagancka, a dla niektórych była wręcz nie na miejscu. Obawiałam się z resztą, czy próba połączenia tradycji (która w tym miejscu jest wyjątkowo ważna) z nowoczesnością będzie miała dobre skutki. Niepotrzebnie. Krzysztof Popiołek niezwykle inteligentnie wykorzystał muzykę elektroniczną, która była absolutnym dopełnieniem „najgorszych momentów” Ginczanki. I oczywiście, czasami odnosiło się wrażenie, że za długo to trwa, że za głośno, że za bardzo intensywnie, ale to tylko pozwoliło uświadomić sobie, jaka bezsilna była bohaterka i jak bardzo próbowała radzić sobie z życiem. Odtwórczyni głównej roli przeprowadziła nas przez tę krótką historię o życiu Ginczanki w sposób bardzo klarowny. Mimo chaosu, który bez wątpienia panował w głowie poetki, Ewa Dąbrowska postarała się w sposób uporządkowany i jak najbardziej jasny przekazać myśli przewodnie tego spektaklu i przybliżyć nas do emocji Zuzanny Ginczanki. Również bardzo skromna scenografia podkreślała surowość i niemoc głównej bohaterki wobec sytuacji, w której się znajduje.

http://www.teatr-zydowski.art.pl/spektakle/ginczanka-chodzmy-stad
„Ginczanka. Chodźmy stąd” jest spektaklem, który nie kreuje wizji przeszłości, a pozwala na odczuwanie tak bardzo zbliżone do odczuwania poetki. Jest to historia głęboko poruszająca, która w jednych obudzi dawny sentyment, innych zachęci do gorących poszukiwań i odkrywania twórczości Ginczanki, a absolutnie nikogo nie pozostawi obojętnym. Jest to doskonały ukłon w kierunku młodej kobiety, której życie skończyło się zdecydowanie za wcześnie.
Spektakl mogliśmy zobaczyć dzięki uprzejmości Teatru Żydowskiego im. Estery Rachel i Idy Kamińskich w Warszawie. Po więcej szczegółów zapraszamy na: http://www.teatr-zydowski.art.pl
Zdjęcia należą do Teatru Żydowskiego im. Estery Rachel i Idy Kamińskich w Warszawie.