Hitler w teatrze? O wrażeniach po „Mein Kampf” w Powszechnym

TEATR, KTÓRY SIĘ WTRĄCA
Teatr Powszechny sam siebie nazywa teatrem, który się wtrąca. Cieszący się w ostatnim czasie umiarkowanie pozytywną opinią i uznaniem, można powiedzieć: płynie niesiony na fali skandalu. Po kontrowersyjnej, ale i bardzo ważnej Klątwie w reżyserii Oliviera Flrljića, stołeczny teatr poszedł za ciosem i ogłosił, że w ramach obchodów Roku Antyfaszystowskiego wystawi… Mein Kampf Adolfa Hitlera. Przyjęta przez Powszechny narracja i kreowany pieczołowicie wizerunek instytucji otwartej, postępowej i wtrącającej zawsze jakieś „ale” to miejsce na oddzielny tekst, warto jednak przytoczyć tutaj świetny felieton Jacka Kopcińskiego w drugim numerze miesięcznika „Teatr”, który trafnie opisał, że Teatr Powszechny, tak silnie akcentujący sam siebie jako instytucję postępu i azylu wolności, brutalnie dziś dławionej, w istocie pozwala sobie, w imię sztuki i swobody twórczej, przekroczyć cienkie granice elementarnej przyzwoitości naruszając tak delikatną materię, jaką jest ludzka godność. Zainteresowanych ciekawym spostrzeżeniem w kwestii hipokryzji Powszechnego w kontekście Klątwy (nie umniejszając jakości samej sztuki) i zabójstwa prezydenta Gdańska, Pawła Adamowicza odsyłam do publikacji redaktora naczelnego „Teatru”, a my skupmy się na odpowiedzeniu sobie na pytanie, co w Mein Kampf się nie udało?
Spektakl zaczyna się w sposób, który nie pozostawia złudzeń co do tonu, jaki jego twórcy przyjęli na potrzeby okraszonego nadekspresyjną formą przeczytania „dzieła” jednego z kluczowych polityków XX-wieku i przy okazji jednego z najgorszych zbrodniarzy w najnowszej historii. Dwoje aktorów z sześcioosobowej obsady wychodzi na scenę. Tajemniczo uśmiechają się, mierząc publiczność wzrokiem, po czym męska połowa tego duetu odwraca się wdzięcznie tyłem do widowni, opuszcza spodnie i bieliznę, rozpoczynając „recytację” treści wstępu do Mein Kampf, tj. klasycznego „od autora”, oczywiście z groteskowym, niemieckim akcentem. „Wypowiedzenie” słów pośladkami, aby jak najmocniej zaakcentować tezę, gdzie najlepiej wsadzić sens hitlerowskiego bełkotu – brzmi tanio i banalnie? Dalej nie jest wcale lepiej.
Twórcy spektaklu postanowili asekuracyjnie uprzedzić wszelkiego rodzaju oskarżenia o propagowaniu zakazanej ideologii i zanim przeszli do właściwej części sztuki, zacytowali art. 256 Kodeksu karnego z naciskiem na jego paragraf 3, który pozwolę sobie zacytować: Nie popełnia przestępstwa sprawca czynu zabronionego określonego w § 2, jeżeli dopuścił się tego czynu w ramach działalności artystycznej, edukacyjnej, kolekcjonerskiej lub naukowej.
„Wypowiedzenie” słów pośladkami, aby jak najmocniej zaakcentować tezę, gdzie najlepiej wsadzić sens hitlerowskiego bełkotu – brzmi tanio i banalnie? Dalej nie jest wcale lepiej.
Skrzywanek postanowił wyeksponować podjęte przez Hitlera tematy degradacji sztuki, przyczyn rodzenia się antysemityzmu, rasizmu, roli religii, propagandy, wreszcie polityki prokreacji, mającej być narzędziem do zapewnienia narodowi siły i zdrowia, a następnie skonfrontować z obecną sytuacją polityczno-obyczajową.
Po tak bynajmniej spektakularnym wstępie rozpoczęły się niemalże trzy godziny przedstawiania tez wygłoszonych w kontrowersyjnej książce przez Hitlera w sześciu osobach, co można rzec, stanowiło jeden z mocniejszych punktów w reżyserskiej wizji Jakuba Skrzywanka. Poglądy dyktatora III Rzeszy wypowiadane to przez dzieci, to kalekę na wózku (ironicznie, nieprawdaż?), to czarnoskórego, to pozornie prostolinijną panią domu, to surową i chłodną piękność o idealnie aryjskich rysach, okazały się być ciekawym zabiegiem narracyjnym wpływającym na atrakcyjność przedstawiania treści Mein Kampf. Widząc na scenie taką mieszankę wiekową, płciową i społeczną, teorie Hitlera zostały uwypuklone i o wiele lepiej wyeksponowano dzięki temu czy to absurdalność, czy ich wyjątkową trafność.
TRZY FILARY DŹWIGAJĄCE HITLEROWSKĄ BIBLIĘ
Mein Kampf niewiele mogło zaoferować na płaszczyźnie scenariusza, skoro zdecydowano się na wierne odczytanie treści książki. Sztukę dźwignąć musiały zatem inne elementy składające się na nią. Tymi trzema filarami okazały się być aktorstwo, muzyka i scenografia, które choć były imponująco mocne, nie zdołały unieść kopuły reżyserskiej wizji, która została obnażona jako płytka, chaotyczna i stanowiąca jedynie pewien prowokacyjny manifest.
Twórcy intensywnie i kwieciście piszą o tym, że analizując język i narrację Hitlera, zadają sobie pytanie o język współczesności i mowę nienawiści, pytają, ile musiało paść słów, zanim doszło do Holokaustu oraz ile jeszcze musi ich paść, żeby historia się powtórzyła. Niezależnie od tego, jak wiele słów powiedzą w tym tonie, idea przyświecająca wystawieniu na deskach teatru Mein Kampf jest raczej jasna. Mogłoby się co prawda wydawać, że chodzi o wymiar bardziej globalny, uniwersalny, o zbadanie niezmienności czasów i języka nienawiści. Ale pomyślmy – Teatr, na deskach którego nawoływano do zabójstwa nie pewnej alegorii polityka, a konkretnego, wymienionego z imienia i nazwiska człowieka, chce rozprawiać się z językiem nienawiści? Trudno w to uwierzyć biorąc pod uwagę słowa samego reżysera przy okazji premiery, że w jego ocenie język używany przez polityków, przez każdego w Polsce, jest gorszy od języka Hitlera. Tyle w kontekście intencji reżysera wydaje się być wystarczająco sugestywnym. Sam Dyrektor Teatru Powszechnego powiedział: Wydaje się nam, że niestety te idee znajdują poklask w świecie w Polsce.
Zarówno pomysł na wystawienie Mein Kampf, jak i dobór przeczytanych fragmentów, wydają się być jasne i oczywiste. Skrzywanek, chcąc pokazać aktualność poglądów Hitlera w kontekście siania nienawiści i skompromitować współczesną politykę, skompromitował sam siebie, o czym dobitnie przekonuje parodia opery wagnerowskiej, w której aktorzy odstawili groteskowe widowisko z umocowanymi na głowach wizerunkami polityków wraz z zestawieniem ich atrybutów. Donald Trump i Meksykanin, papież Franciszek z dziećmi, Jarosław Kaczyński z samolotem, a Angela Merkel dzierży w rękach ponton. Mało błyskotliwy wydźwięk tej sceny (mimo znakomitej oprawy scenograficznej i muzycznej) zestawiającej aktualne wydarzenia polityczne przy akompaniamencie poglądów Adolfa Hitlera był jednym z wielu gwoździ do trumny niepowodzenia tego spektaklu.
Ciekawym zabiegiem, stanowiącym pewien łącznik historyczny, który przypominał widzom o tym, z jakich czasów i w jakiej sytuacji społeczno-politycznej powstawało Mein Kampf, był intermedialny akcent w postaci wyświetlanych fragmentów czarno-białych filmów (zapewne dokumentalnych) z okresu I wojny światowej, przedstawiających setki noworodków czy urywki występu estradowego.
Sztukę dźwignąć musiały zatem inne elementy składające się na nią. Tymi trzema filarami okazały się być aktorstwo, muzyka i scenografia, i choć były imponująco mocne, nie zdołały unieść kopuły reżyserskiej wizji, która została obnażona jako płytka, chaotyczna i stanowiąca jedynie pewien prowokacyjny manifest.
Scenografia i kostiumy w Mein Kampf to, mogę śmiało napisać, prawdziwa wirtuozeria w swojej dziedzinie stanowiąca o sile spektaklu ocenianego z perspektywy widowiska teatralnego. Agata Skwarczyńska, która stworzyła oprawę wizualną Mein Kampf, postarała się o jej wyjątkową spójność i oryginalność. Na wyróżnienie zasługuje zwłaszcza „nabudowywana” w trakcie jednego z dłuższych segmentów spektaklu, scenografia, na którą składały się tekturowe rekwizyty z obrysowanymi na czarno konturami, które znakomicie sprawdziły się jako tło całej sceny, i uczyniły z niej coś niezwykle estetycznego, cieszącego oko.

źródło: https://www.powszechny.com/spektakle/mein-kampf,s1593.html?ref_page=controller,index,action,index, fot. Magdalena Hueckel
NIEKONTROLOWANY CHAOS
Początkowa dynamika spektaklu, przyciągająca pewną ciekawością w przedstawieniu treści Mein Kampf, a polegającą na rozpisaniu hitlerowskiej biblii na szereg mniej lub bardziej powiązanych ze sobą scen i sytuacji, z czasem zaczyna nużyć – mówiąc wprost, im dłużej sztuka trwa, tym widz odczuwa większe zmęczenie, staje się na słowa wykrzykiwane ze sceny… obojętny albo odczuwa pewien niedosyt.
Niewykorzystanym potencjałem spektaklu Teatru Powszechnego było mówienie o mechanizmach propagandy, które Adolf Hitler opisał zaskakująco trafnie, a które wciąż pozostają aktualne.
Pomysł Skrzywanka na zrobienie z tego komentarza do aktualnej sceny politycznej może i byłby trafny, gdyby nie kierunek, tak oczywisty i tandetny, który objął. Co więcej, adekwatny do dzisiejszych czasów fragment niesławnego dzieła Hitlera, przedstawiony w tak przejaskrawiony sposób, stał się nieczytelny i po prostu „zakrzyczany” przez głośną muzykę Wagnera jako akompaniament do wyśpiewywanych brawurowo kwestii i ogólne zamieszanie na scenie. Szkoda, że reżyser nie postawił na surowość w przekazie, jak przy okazji mówienia o upadku mieszczaństwa i sztuki oraz narodzinach nienawiści Hitlera do Żydów, które w swojej prostocie i przejmującej ciszy dźwięczącej między kolejno wypowiadanymi zdaniami, było jednym z najbardziej sugestywnych obrazów całej sztuki.
Chociaż chaos w przedstawieniu tak ciekawej kwestii był nieznośny, wnikliwy widz mógł wyciągnąć z niego intrygujący obraz władzy, która od zawsze (i najpewniej na zawsze) sięgała po różnego rodzaju narzędzia do panowania nad ludem, a które to wypunktował Hitler. Siła propagandy, której hołdował i jawnie pogardliwe spojrzenie na demokrację, a także przedstawienie mas jako ciemnych i zawsze biernych, którymi można rządzić i formować środkami masowego przekazu oraz odpowiednimi jednostkami występującymi na pozycjach wodzowskich, to przejmująco aktualne spostrzeżenia, o których warto w tym punkcie wspomnieć. Hitler wskazuje na fundamentalną, jeśli chodzi o opinię publiczną, rzecz, mianowicie – lud nie jest równym partnerem do jakiegokolwiek dialogu, a już na pewno nie uczciwego i inteligentnego – to bierna masa, którą kierunkuje się poprzez spryt w propagandowych chwytach; niekoniecznie wyrafinowane, mogą być nawet głupie, bo ciemny lud zawsze to łyknie. Choć Skrzywanek ukazał ten fragment hitlerowskich rozważań nieudolnie i zaburzył czytelność swojego przekazu, oddaję mu należne uznanie za wybór akurat tej części, która pozostaje tak bardzo na czasie.
Kluczowym problemem, z jakim boryka się Mein Kampf, jest paradoksalny brak napięcia wynikający, zdaje się, z dosłownego potoku słów zalewającego publiczność, a pozbawionego głębszego sensu, przemyślenia. Twórcy nie zapanowali nad tym, aby poszczególne fragmenty wybrzmiały i można było je na bieżąco i w skupieniu analizować, przez co spektakl traci swoją moc, publiczność staje się obojętna.
mówiąc wprost, im dłużej sztuka trwa, tym widz odczuwa większe zmęczenie, staje się na słowa wykrzykiwane ze sceny…obojętny albo odczuwa pewien niedosyt.
AKTOREM SZTUKA STOI

Arkadiusz Brykalski, źródło: https://teatr6pietro.pl/spektakle/mlynarski-obowiazkowo/
Czarnym koniem zespołu aktorskiego Mein Kampf był z całą pewnością nieoceniony Arkadiusz Brykalski, który oczarował mnie już swoim brawurowym występem w Tuwimie dla dorosłych, a w Mein Kampf utwierdził mnie w przekonaniu, że jest aktorem totalnym i z powołania. Z całą pewnością można nazwać go kameleonem. Na zmianę jest nad wyraz opanowany i szaleńczo owładnięty pasją i żądzami. Może również pochwalić się doskonale wypracowaną dykcją i chwytaniem świetnego kontaktu z publicznością. Finał pierwszej połowy spektaklu sprawił, że Brykalski skradł uwagę wszystkich i stał się niekwestionowanym liderem całej obsady dzięki fenomenalnie odegranej scenie szaleńczego monologu.
Kroku dorównywała mu majestatyczna i wyważona w swojej kreacji Aleksandra Bożek, która doskonale wczuła się w klimat hitlerowskiej biblii. Posągowa, o idealnie aryjskich rysach, wspaniale deklamowała kolejne fragmenty Mein Kampf. Największym rozczarowaniem w zakresie aktorskich popisów była Klara Bielawka, której monologi doskonale wręcz wybrzmiały w pierwszej połowie sztuki, a jej rewelacyjna scena w scenie rodzinnego obiadu, w której opowiadała między innymi o narodzinach nienawiści Hitlera do Żydów, stanowi zdecydowanie jeden z najmocniejszych, najbardziej sugestywnych i przeszywających widza momentów w Mein Kampf. Szkoda tylko, że w drugiej (swoją drogą kompletnie nieudanej) części spektaklu poziom gry aktorskiej Bielawki obrócił się o 180 stopni i stał się czymś nieznośnym do oglądania, niezrozumiałym w odniesieniu do wcześniejszego wrażenia, jakie wywarła. Pozostaje tylko domyślać się, czy była to wina wizji twórców czy jej nieudana interpretacja scen, które miała do odegrania.

źródło: https://www.powszechny.com/spektakle/mein-kampf,s1593.html?ref_page=controller,index,action,index, fot. Magdalena Hauckel
Wspomniane wcześniej rozdzielenie hitlerowskiej jaźni na sześć różnych głosów było strzałem w dziesiątkę! Dlaczego? Dzięki temu pozornie oczywistemu zabiegowi, twórcom udało się osiągnąć ciekawy efekt poprzez przepuszczenie Mein Kampf przez swoistą soczewkę czasów Hitlera i naszych własnych. Sztuka udowadnia nam, że nie tylko Hitler był szaleńcem pogrążonym w obsesji – był głosem, odpowiedzią na potrzeby epoki, w której żył, lustrem swoich czasów, których pokłosie widzimy dzisiaj, jakkolwiek skandalizująco to brzmi.
Czarnym koniem zespołu aktorskiego Mein Kampf był z całą pewnością nieoceniony Arkadiusz Brykalski.
Mimo iż odczucia na temat aktorów Mein Kampf mam pozytywne i nie brakuje we mnie słów uznania względem ich ponadprzeciętnych umiejętności (z małymi wyjątkami), jeden element sztuki wciąż pozostaje dla mnie groteskową (nie)zagadką. Podejrzewam, że koncepcja natarczywego strojenia przez aktorów „poważnych” min mających jeszcze mocniej uwydatnić powagę wypowiadanych kwestii i upartego wpatrywania się w poszczególne twarze na widowni mające w założeniu najpewniej budzić niepokój wyszła od twórców, i choć motywy były oczywiste, finalnie wyszło z tego widowisko tak kabaretowe, męczące i sztuczne, że trudno jest nie myśleć o nim z uśmieszkiem zażenowania na ustach.
TRZEBA WIEDZIEĆ, KIEDY ZE SCENY ZEJŚĆ
Druga połowa sztuki to kwintesencja prawdopodobnych motywacji do wystawienia Mein Kampf w teatrze. Niewiele jest bardziej skandalizujących rzeczy odgrywanych na scenie od symulowania seksu, najczęściej bardzo prymitywnego i naturalistycznego, obsesyjnego festiwalu zwierzęcości i instynktów pierwotnych. To zabieg bardzo kuszący, jeśli nie po to, aby tylko wywołać kontrowersje, to chociaż, aby odwrócić uwagę od braków sztuki jako takiej. Druga część spektaklu koncentruje się bowiem wokół niczego innego, jak stosunku dyktatora względem mieszanki rasowej i rozmnażania przez jednostki upośledzone, dotknięte kalectwem albo inną chorobą, oczywiście nie pomijając związków z osobą pochodzenia żydowskiego.
Pomysł Skrzywanka na zobrazowanie odczytywanego tekstu w ten sposób był tak bezczelną oczywistością, że aż trudno uwierzyć w to, że mający już doświadczenie reżyser uległ tej pokusie. Aktorzy poprzebierani za myszy rodem z Czarnobyla odgrywający na oczach publiczności przez niemal czterdzieści minut sceny seksu w najróżniejszych konfiguracjach przy akompaniamencie hitlerowskiego światopoglądu odczytywałam jako robienie z widza głupca, któremu potrzeba właśnie takich tanich bodźców, aby pojął sens słów Adolfa Hitlera w przedmiocie prokreacji. Niepotrzebny i męczący zabieg, który nie znajdował żadnego uzasadnienia w tekstach, jakie padały ze sceny, odrażająca wręcz próba zszokowania, która może i przez kilka minut nie byłaby pozbawiona sensu, ale przez dwukrotnie tyle rodziła jedynie pytanie: „po co?”. Inteligentnemu odbiorcy wystarczyłaby chwila takiej obsesyjnie prymitywnej formy, aby zrozumiał przekaz. Druga połowa Mein Kampf była przede wszystkim dziwacznym festiwalem kręcącym się wokół ciała i biologii, w najbardziej prymitywny sposób oddająca niepohamowany i kulminacyjny punkt rozważań Hitlera i jego podejścia do natury jako takiej.
Choć jestem zwolenniczką koncepcji przenikania się akcji na scenie i śledzącej jej publiczności, pewnej interakcji obsady z widzami i zawiązywaniem namiastki więzi, w Mein Kampf próby współistnienia i zbudowania relacji na linii scena-widownia spełzły na męczącym przechadzaniu się przez aktorów pomiędzy poszczególnymi rzędami i często przesadnym przeciskaniu się w głąb sali, mówienie do widzów, dotykanie ich, naruszanie pewnej strefy komfortu i przestrzeni. Aktorzy zaczepiający ludzi czekających poza salą na drugą połowę sztuki wywoływały tylko masowe odwracanie wzroku i proszenie w duchu, aby zostać ominiętym. Poprzebierani w karykaturalne kostiumy, wpatrujący się tępo w twarze przypadkowo dobranych osób byli natrętni, i choć jasne jest, że chodziło o wzbudzenie niepokoju, zasianie pewnej niepewności w widzu, wyszło w ten sposób, że trudno dziwić się Alfredowi Klaarowi, który o tego rodzaju zabiegach wypowiadał się w ubiegłym stuleciu z wielce nieukrywaną niechęcią.
Pomysł Skrzywanka na zobrazowanie odczytywanego tekstu w ten sposób był tak bezczelną oczywistością, że aż trudno było uwierzyć w to, że mający już doświadczenie reżyser uległ tej pokusie. Aktorzy poprzebierani za myszy rodem z Czarnobyla odgrywający na oczach publiczności przez niemal czterdzieści minut sceny seksu w najróżniejszych konfiguracjach przy akompaniamencie hitlerowskiego światopoglądu odczytywałam jako robienie z widza głupca, któremu potrzeba właśnie takich tanich bodźców, aby pojął sens słów Adolfa Hitlera w przedmiocie prokreacji.
BYŁO WARTO?
Czy przełożenie prozy hitlerowskiej na deski teatru mogło być pouczające? Niewątpliwie nie można odmówić tego przymiotu sztuce Skrzywanka. Choć daleko mi od gratulowania mu odwagi za dobór repertuaru, trzeba oddać honor za wyrecytowanie ze sceny tak aktualnych tez o mechanizmach manipulowania i zarządzania masami, po jakie raz po raz sięga władza. Ze sceny Teatru Powszechnego, z której wsłuchujemy się w narrację Hitlera płynie jeden, przerażający i jednocześnie zaskakujący wniosek – Hitler był głosem epoki, w której żył, i to nie tak odległej od naszych czasów, jak mogłoby się wydawać. Postać nazistowskiego wodza jest archetypem jednostki z silnie rozwiniętym kompleksem niższości rodzącym w niej nienawiść, poczucie krzywdy i pałanie żądzą władzy. Hitler był takim, jakim opisywał go chociażby wielokrotnie Erich Fromm i to słowa wypowiadane ze sceny dobitnie potwierdzają – maluczki, nienawidzący tego, co żywotne, żądny uwagi i aplauzu.
Powiedzieć, że diagnozy Hitlera w pewnej części pozostają żywe, byłoby bluźnierstwem, ale nie można nie zauważyć, że prócz opisanych mechanizmów propagandy, nieobca jest też monumentalna, farsowa scena obiadu rodziny piejącej na temat upadku sztuki, jej wypaczenia, i odejścia od szlachetnego wychowywania młodego pokolenia. Brzmi znajomo? Na szczęście doskonały monolog Bielawki o antysemityzmie i druga sekwencja sztuki odnosząca się do mieszania się na tle rasowym i prokreacji sprowadzały widzów kiwających ze zrozumieniem głowami na ziemię i przypominały, że autorem tych słów był antybohater historii dwudziestowiecznej i bezwzględny zbrodniarz.
Mein Kampf według wizji Skrzywanka to przede wszystkim interpretacja bardzo nierówna. Sztuce nie brakuje dobrych i błyskotliwych momentów, niemniej jednak w ostatecznym rozrachunku przeważa nuda, koszmarna banalność i taniość w przyjętych środkach wyrazu. Dawno już nie widziałam publiczności tak rozproszonej i nieskupionej na tym, co rozgrywa się na scenie przed nimi, zwłaszcza, że wystawiano jedną z najbardziej kontrowersyjnych pozycji „literackich” w historii! Trzygodzinne odczytywanie tekstu książki owinięte w papierek tandety, nieczytelnej formy i bazowania na opatrzonych rozwiązaniach przytłoczyło deski Teatru Powszechnego w Warszawie. Czy Mein Kampf skłania do refleksji? Niewątpliwie tak. Czy stanowi coś przełomowego i wstrząsającego? Niekoniecznie.
Postać nazistowskiego wodza jest archetypem jednostki z silnie rozwiniętym kompleksem niższości rodzącym w niej nienawiść, poczucie krzywdy i pałanie żądzą władzy. Hitler był takim, jakim opisywał go chociażby wielokrotnie Erich Fromm i to słowa wypowiadane ze sceny dobitnie potwierdzają – maluczki, nienawidzący tego, co żywotne, żądny uwagi i aplauzu.
źródło: https://www.powszechny.com/spektakle/mein-kampf,s1593.html, fot. Magdalena Hauckel
Mein Kampf to bowiem w całej swojej chwiejnej okazałości tekst niewystawialny, niepasujący na scenę.
Spektakl jest dokładnie taki, jak wyartykułowane „przejmująco” i „ze zgrozą” słowa Mein Kampf przez głos z offu jako wprowadzenie widzów w klimat. Te dwa słowa, wypowiedziane jak najstraszniejsze i najbardziej szokujące zaklęcie (w rodzaju słynnego „ten, którego imienia nie nie wolno wymawiać”) odzwierciedlają w pełni motywy Skrzywanka na wystawienie tego dziełka, a przede wszystkim pokazują jego stosunek do książki Hitlera jako pewnego rodzaju tabu, którego złamanie stanowi odważny przełom. Ani odważny, ani przełom. Skrzywanek, który chciał powtórzyć zamieszanie wokół Klątwy, udowodnił jedynie, że powinien wrócić na salę wykładową i przypomnieć sobie, jak należy robić teatr, zwłaszcza polityczny. Dziwi to, biorąc pod uwagę Kordiana w jego wydaniu.
Dobrze się stało jednak, że wystawienie prozy hitlerowskiej wywołało ogólne poruszenie i skłoniło do dyskusji, nie zawsze właściwej, ale na pewno ważnej w kontekście języka nienawiści i wielu innych problemów społeczno-politycznych, będących odwiecznymi bolączkami społeczeństwa. Choć sam spektakl pozostaje wydmuszką nieudolnie nastawioną na wywołanie skandalu, sama inicjatywa przyniosła pożyteczny skutek, zabrała głos w istotnej kwestii.

źródło: https://www.chillizet.pl/Kultura/Teatr/Teatr-Powszechny-Mein-Kampf-zagraniczne-media-o-spektaklu-14767
__________________________________________________________________________________________________
Mein Kampf będzie można obejrzeć w maju w następujących terminach: 4.05 i 8.05. Więcej informacji bezpośrednio na stronie Teatru. , gdzie dostępny jest repertuar i szczegółowy cennik biletów.