Wesele czy pogrzeb? Premiera spektaklu „Laczek. Laczek Bobiczek” Inowrocławskiego Teatru Otwartego

Sztuki Hanocha Levina na teatralnych deskach widziałam nie raz (ani nie dwa, zwłaszcza, że śmiało mogę nazwać Warlikowskiego swoim największym reżyserskim autorytetem). Nie były to tylko profesjonalne przedstawienia, ale też te amatorskie, młodzieżowe, prezentowane choćby przez świetną Trupę z Lubartowa. Chcąc nie chcąc, miałam w głowie pewien obraz, zarys refleksji czy też oczekiwań. Obraz, który powołał do życia Inowrocławski Teatr Otwarty z reżyserką Elżbietą Piniewską, był czymś nowym, innym, niż to, co do tej pory widziałam. Refleksje zintensyfikowane do maksimum. Oczekiwania nawet niespełnione – dalece przekroczone.

ITO pokazało, że jest zespołem niezwykle pewnym, pełnym wyobraźni – każdy, nawet wypowiadający kilka zdań, był częścią tragikomicznego uniwersum; każdy miał świadomość, że bez niego to uniwersum w pełni nie zaistnieje; każdy, jak kostka domino w układance, stojąc obok drugiej osoby, budował kompletną całość. Bycie na scenie tworzy się w relacjach i interakcjach, a były one naprawdę trwałe i prawdziwe – każde słowo pragnie być usłyszane. Młodzi aktorzy słyszeli siebie i innych. Tak naprawdę trudno kogoś wyróżnić, bo wyróżnienie należy się całemu zespołowi: rozentuzjazmowanym (do czasu), dziesięć lat młodszym (!) biegaczom (Laura Zielińska i Adam Stępień), poważnie stojącemu w świetle rozbłyskującego reflektora Aniołowi Śmierci (Oskar Prusiński), zgrabnie poruszającym się scenicznym organizatorom (Katarzyna Berent, Natalia Karczmarczyk, Bartosz Jaskólski), wpatrzonej w siebie młodej parze (Marta Mikołajewska i Jakub Luber), elektryzującej dziewczynie (również Natalia), Baraguncele (Patryk Dąbrowski), który nie wie, czy coś takiego w ogóle istnieje, posłusznie biegającemu za żoną Raszesowi (Jakub Balmowski), żonie konkretnej i swoją drogą niezwykle pomysłowej (Daria Jarosz), w wolnych chwilach spierającej się z drugą, równie wyrazistą, matką Popoczenki, co odgrywa ogromną rolę! (Małgorzata Puła), uosobieniu moralności, profesorowi Kipernajowi (Wiktor Nogalski), planującej na katafalku swój pogrzeb Alte (Patrycja Klamecka) i wreszcie Laczkowi (Jakub Muszalski) – zagubionemu człowiekowi, rozdartemu między powinnością a marzeniem o własnym szczęściu. Może jednak warto tutaj, zakulisowo, dodać, że Jakub Muszalski nie był przekonany do roli Laczka. Stworzył jednak postać prawdziwą, która przejmuje oszczędnością wyrazu przy jednoczesnym pokazaniu prawdziwej emocji, zwłaszcza w finałowym monologu. Już po odrzuceniu wszystkich masek. Ujawniając kolejną tajemnicę w wyniku nieprzewidzianej sytuacji Małgorzata Puła miała tylko dwa tygodnie, by opanować jedną z kluczowych ról, Cickewy, i zrobiła to w sposób niezwykle świeży i skąd inąd zabawny. Skoro już o jednej matce mowa, to może jednak wskażę ponownie tę drugą, Szrację. Daria Jarosz, która odznaczała się wielką dojrzałością sceniczną, była niejako „sercem” przedstawienia, co naprawdę było widać, co było słychać w każdym jej słowie.

Znakiem firmowym ITO, znakiem tej całości stworzonej przez rewelacyjne jednostki, czy raczej śladem minimalistycznej estetyki wyznawanej przez reżyserkę, jest każdorazowo scenografia, z reguły sprowadzająca się do jednego, sprawnie ogrywanego elementu. Na przestrzeni lat były to: małe krzesełka, barwne ogrodowe skrzynie, rodzinny stół, czerwone segregatory. W tym roku główną rolę odegrało duże czarne pudło, występujące w odpowiednim ustawieniu jako: drzwi, katafalk, plażowy koc czy himalajska góra. Minimalizm formalny ilustrujący, w jak wielu konfiguracjach może wystąpić jedna rzecz; jak wiele aktor może z nią zrobić przy budującym napięcie świetle (jak zawsze niezastąpiony Jarek Sopoliński) i oryginalnej muzyce (gratulacje należą się Wiktorowi Nogalskiemu), poniekąd też przysłużył się obnażeniu teatralności i konwencjonalności – scenografia i postaci były sprawnie i zgrabnie przestawiane przez „technicznych” w krótkich międzyaktowych przerwach.

W końcu to już nie „Zimowy pogrzeb”, ale „Laczek. Laczek Bobiczek” – nie tylko dlatego, że spektakl został skrócony i zmodyfikowany, ale głównie z powodu przesunięcia akcentu na zagubionego bohatera, którego dramatu, wpisanego w komediowe tło, najpierw nie rozumiemy, a potem poniekąd boimy się zrozumieć. Poczucie wykluczenia i tak ujmująco ludzka potrzeba kontaktu, potrzeba relacji międzyludzkich i po prostu obecności drugiego człowieka wcale nie giną w radosnym śmiechu – może przez to jeszcze bardziej zniewalają. Radość i smutek to nie alternatywy – jedno kroczy zaraz obok drugiego, jedno drugie wyprzedza na chwilę, dominuje, ale nigdy w pełni nie zwalczy swojego rewersu. Trochę ilustruje to pierwsza scena, ustawiająca optykę całego spektaklu, gdy wesele mocuje się z pogrzebem przy przeciąganiu liny. Bo dla mnie właśnie o tym opowiada historia Laczka w reżyserskiej interpretacji Elżbiety Piniewskiej – o nieprzekraczalności niektórych sytuacji, świadomości, że radość współistnieje ze smutkiem i, że człowiek (w tych realiach) musi nauczyć się kontaktu z drugim człowiekiem.

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.