Czy miłość wszystko wybaczy? „Manru” w Poznaniu
Czy chcielibyście móc obejrzeć operę, która jako jedyne polskie dzieło została zagrana w Metropolitan Opera w Nowym Jorku? Ja niedawno miałam taką możliwość, bowiem w Teatrze Wielkim w Poznaniu wystawiona została (jedyna) opera Ignacego Jana Paderewskiego, która osiągnęła wspomniany sukces – „Manru”. To dzieło, oprócz niewątpliwych walorów muzycznych i teatralnych, porusza również na poziomie stricte emocjonalnym. Przedstawiona na deskach teatralnych historia mogłaby niestety śmiało zdarzyć się i dziś.
„Manru” to opera, która niezwykle szybko osiągnęła sukces i prawie równie szybko zniknęła ze sceny. Jej prapremiera odbyła się w Dreźnie w maju 1901 roku, po niemiecku. Następnie w Polsce (we Lwowie) i w Warszawie już po polsku, natomiast premiera amerykańska miała miejsce w Metropolitan Opera w Nowym Jorku 14 lutego 1902 roku. Gorące przyjęcie opery i pochwały krytyków nie wykluczyły krytyki płynącej w stronę niedoskonałości libretta autorstwa Alfreda Nossiga (na podstawie powieści „Chata za wsią” Józefa Ignacego Kraszewskiego). Szła ona w parze z pochwałami dla kompozytora, dla jego talentu i muzyki – Paderewskiego. Fakt, że „Manru” tak szybko zniknęła z repertuaru po początkowym powodzeniu i została odkryta na nowo przez reżyserów teatralnych dopiero wiele lat później, tym bardziej nadaje rangi grudniowemu przedstawieniu w poznańskiej Operze.
Realizacja dzieła w reżyserii Marka Weissa świetnie wpisuje się w ideę opery zaangażowanej, którą stara się rozwijać poznański Teatr Wielki. „Manru” bowiem, przeniesiona do czasów współczesnych, nie odstaje, nie uwiera, a wręcz przeciwnie: wkomponowuje się i zgrywa z naszymi czasami. Jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy jest muzyka, wyjątkowo nowoczesna, która ułatwia odebranie dzieła na gruncie współczesnym. Ważniejsza jednak wydaje się tematyka. Aktualność „Manru” zadziwia, opera opowiada bowiem o miłości wyklętej, nieakceptowanej w środowiskach obojga zakochanych, o miłości rodzącej się w świecie podziałów klasowych i etnicznych, a także o ksenofobii, nietolerancji i niechęci do jakiegokolwiek „obcego”.
Przynależność do własnej kultury wpisana jest w bohaterów – chłopkę Ulanę (w tej roli niesamowita Magdalena Nowacka) i Cygana Manru (wspaniały Dominik Sutowicz) – wyjątkowo głęboko. Głęboko na tyle, że ich miłość oraz próby nieopowiadania się po żadnej ze stron, pokojowego funkcjonowania na obrzeżach, aby nie rozpalać istniejącego konfliktu, muszą skończyć się tragicznie. Matka Ulany nie może znieść związku swojej córki z Cyganem, bowiem związanie się z „obcym” w ukazanej społeczności wiejskiej traktowane jest jako przestępstwo. Niechęć, a wręcz nienawiść do obcych jest silniejsza nawet od miłości rodzicielskiej. Manru natomiast za związek z Ulaną został wykluczony ze społeczności cygańskiej, która, prowadząc wędrowny tryb życia, pozostawała jednak wierna nade wszystko plemiennym więzom. Nęcony wspaniałościami życia razem z koczującymi Cyganami Manru waha się i nie umie zdecydować, czy potrafi zostawić żonę wraz z dzieckiem po to, by rozpocząć nowe życie bez nich. Jednak ostatecznie odchodzi wraz z cygańskimi nomadami, nie wiadomo dokąd, a Ulana nie może pogodzić się ze stratą ukochanego.
Obok pary zakochanych mamy jeszcze pierwszoplanowego bohatera trzeciego. Urok (w tej roli fenomenalny Mikołaj Zalasiński), rozdarty między nienawiścią do Manru a uczuciem do Ulany, zawsze kręci się gdzieś obok. Podjudza do gniewu, straszy Ulanę wizją nieszczęśliwego życia będącego konsekwencją związania się z „obcym”, to znów pomaga jej w zdobyciu upragnionych ziół, które, w co wierzy Ulana, mogą odrodzić namiętność między chłopką i jej wybrankiem. Bohater mający budzić w widzach jednoznacznie uczucie nieprzychylności i nieufności, dzięki zmianie zakończenia przez reżysera Marka Weissa broni się jednak i pokazuje swoją dobrą stronę – wolną od spiskowania i nikczemności, ratując Ulanę od samobójstwa. Modyfikacja oryginalnego zakończenia pozostawia widzów z wyjątkowo intensywną iluzją pocieszenia, biorąc pod uwagę fakt, że miłość zdająca się przezwyciężyć wszystko, nawet niesprzyjające warunki społeczne, ostatecznie przecież kona, uśmiercona przez jedną ze stron – opuszczającego rodzinę Manru.
Na brawa oprócz śpiewaków zasłużył również scenograf Kaspar Glarnar, który w świetnie wyważony sposób posłużył się współczesnymi środkami do stworzenia odpowiedniej scenografii. Śmiało rzec można, że wiejska uroczystość z pierwszego aktu ma miejsce w sali wyglądającej jak współczesna sala weselna, gdzie dodatkowo uwagę przyciąga nieco kiczowaty napis „LOVE” ułożony z balonów. Nietuzinkowym, fantastycznym rozwiązaniem było również zamienienie cygańskiego taboru z konnego zaprzęgu na kilkadziesiąt motocykli. Bezkonkurencyjny efekt dał ich wjazd na scenę przy zintensyfikowanej muzyce i obrazie drogi wyświetlonym na tylnej ścianie.
Również chór, tancerze i orkiestra Teatru Wielkiego w Poznaniu oraz Przyoperowy Chór Dziecięcy wraz ze statystami spisali się znakomicie. Scena dosłownie ożywała przy każdej zbiorowej sekwencji, zachwycając ruchem i kolorem, jak również – a może przede wszystkim – intensywnością głosów. Kierownictwo muzyczne nad spektaklem objął Tadeusz Kozłowski, nazywany „absolutnym guru polskiej muzyki operowej”.
Wyjątkowość najnowszej realizacji „Manru” udowadnia, że przypuszczalna nieufność (wskazuje na nią chociażby tak mała liczba wystawień po początkowym wielkim sukcesie) wobec tejże opery jest niesłuszna. Potencjał dzieła wydobyty został zarówno przez środki przekazu, jak i doskonałych śpiewaków. Jednak najważniejsza jest wpisana w „Manru” myśl przewodnia. A teraz każdy z nas, widzów, sam musi zadecydować, czy przekształcone zakończenie jest dla niego dostatecznym pozytywem, skoro wiemy już, że – przynajmniej w tej historii – miłość nie zawsze jest wystarczająca i zdolna przetrzymać wszystko. Miejmy nadzieję, że kiedyś dzieło to straci na aktualności i zachwycać będzie tylko i wyłącznie walorami muzyczno-teatralnymi, stanowiąc doskonały przykład historycznego skarbu.