James McAvoy | Piekielnie niedoceniany

James McAvoy jest jednym z tych aktorów, którzy nie wiadomo dlaczego są piekielnie niedoceniani, a może zbyt mało przebojowi, aby przebić się do pierwszej ligi najbardziej rozchwytywanych w swojej branży. Pozostający lekko w cieniu swoich częściej pojawiających się na ekranach, cieszących się większą sławą kolegów po fachu, szkocki aktor, który skończył w tym roku 39 lat, nie może pochwalić się milionami fanek będących koneserkami jego urody, jak Ryan Gosling, ani całą litanią nominacji do najprzeróżniejszych nagród w branży filmowej z Oscarami na czele (do których nie był ani razu nominowany!) jak chociażby Daniel Day Lewis, a jednak mimo to, stanowi podobnie jak CaseyAffleck czy Hugh Jackman przykład aktorskiego kameleona, cichego perfekcjonisty, którego każde pojawienie się na ekranie zwiastuje nieposkromione widowisko umiejętności, kunsztu i talentu, nawet jeśli sam film reprezentuje niski poziom albo przemknął niepostrzeżenie i nie odbił się nawet niewielkim echem wśród widzów.
McAvoy to doskonały przykład tego, jak powinien pracować aktor, w jaki sposób powinno się wcielać w powierzane role, aby ani ich nie przejaskrawić, ani nie potraktować po macoszemu. Ten urodzony w Szkocji dżentelmen zakosztował w swojej nieustannie rozwijającej się karierze niemal każdego gatunku filmowego, zahaczył przecież o kino familijne w charakterze fantasy jako Pan Tumnus w Opowieściach z Narnii: Lew, Czarownica i Stara Szafa(2005), dołączył do Angeliny Jolie jako członek elitarnego bractwa zabójców w (nieudanym) Wanted – Ścigani (2008),prowadził szkołę nastoletnich mutantów w X-Menie, podpadł Ostatniemu Królowi Szkocji(2006) i podbił kobiece serca jako Tom Lefroy w Zakochanej Jane (2007). Grający z niespotykaną regularnością w różnego rodzaju produkcjach, McAvoy nie nudzi się widzowi, który jest ciekaw tego, kim tym razem stanie się charyzmatyczny Szkot, który nie męczy publiczności „graniem siebie” na ekranie, jak wielu światowej sławy, ale i polskich aktorów, tylko doskonale ukrywa się za sylwetkami swoich bohaterów, dzięki czemu jego role są zawsze znakomite, porywające, pełne kunsztu, wzbudzające zachwyt, podziw i uznanie. Dzisiaj przedstawię Wam listę najlepszych, moim zdaniem, kreacji aktorskich, jakimi McAvoy uraczył nas w ciągu trwającej już blisko 23 lata karierze.
Ostatni król Szkocji w reżyserii Kevina Macdonalda (szerszej publiczności zapewne znany ze stworzenia w ostatnim czasie dokumentu pt. Whitney) to brytyjski dramat z 2006 roku będący adaptacją książki o tym samym tytule i przedstawiający dyktaturę Idiego Amina w Ugandzie w latach 70. XX wieku. Historia ta, przedstawiona z perspektywy fikcyjnej postaci osobistego lekarza afrykańskiego dyktatora, Nicholasa Garrigana (w tej roli McAvoy), przyniosła filmowi dziesiątki wygranych i nominacji do prestiżowych nagród oraz uznanie za jedną z najlepszych produkcji świata. Choć samo dzieło zasługuje na kilka osobnych tekstów wychwalających jego wysoki poziom, to skupmy się na tym, jak bardzo do jego znakomitości przyczyniłsię James McAvoy wcielający się w prywatnego medyka samozwańczego prezydenta kraju. Poznajemy go w momencie, kiedy, tuż po ukończeniu studiów medycznych, przybywa na misję do Ugandy, chcąc nieść pomoc potrzebującym. Brzmi szlachetnie? Tylko na pozór. Nie oczekujmy od tego filmu, że przedstawi nam krystalicznego bohatera obdarzonego tylko przymiotami, lekarza bezinteresownie ratującego ludzkie życia, bez wahania odróżniającego dobro od zła. Garrigan to naiwny, arogancki, pozbawiony pokory mężczyzna, który pogubił się we własnych życiowych wyborach wpędzając przez to siebie i ludzi wokół w śmiertelne niebezpieczeństwo. Choć oczy wszystkich skupione były na Foreście Whitakerze wcielającym się w psychopatycznego Idiego Amina, nie sposób przejść obojętnie obok dorównującej mu, wybitnej kreacji McAvoya jako rozpuszczonego młodzieńca z bogatej rodziny, który uległ charyzmie szaleńca kierującego całą Ugandą, aby potem z przerażeniem obserwować, jak bardzo się pomylił i z jak niebezpiecznym, brutalnym człowiekiem ma do czynienia. Cały wachlarz emocji i sytuacji, w jakich znajdował się młody lekarz, od beztroskiej zabawy po rozpaczliwe próby ratowania własnego życia, od arogancji po kompletną uległość, to prawdziwie fascynujący pokaz aktorskiego talentu i preludium do tego, co w późniejszych latach James McAvoy serwował publiczności w filmach ze swoim udziałem.
Brud z 2013 roku w reżyserii mało znanego, szkockiego reżysera Jona S. Bairda to, zdaje się, jeden z nielicznych filmów, w których McAvoy zaszokował widza i przedstawił kreację diametralnie różniącą się od tych, do jakich przyzwyczaił nas w Pokucie, Zakochanej Jane czy Zniknięciu Eleanor Rigby. Sam film to festiwal wulgarności, brutalności, prostactwa, w którym wódka leje się litrami, wszędzie pełno jest kokainy, prostytutek, zwierzęcego seksu, pornografii i masturbacji, nieciekawe realia panujące w edynburskiej policji przeplatają się z wymyślnymi przekleństwami i naturalistycznym obrazem seksualnych relacji międzyludzkich, a wszystko to okraszone zostało surrealistycznymi wstawkami sugerującymi pogłębiającą się psychozę głównego bohatera. W tym wszystkim mamy Bruce’a Robertsona, typowego gliniarza o chłodnym, odpychającym usposobieniu, w dodatku będącego narkomanem, uzależnionego od seksu, przemocy i demolowania innym życia w wyścigu o awans. Pełny obrzydliwości i prostactwa obraz całego filmu wymyka się obiektywnym ocenom, trudno jest jakkolwiek skomentować Brud jako dzieło filmowe, skoro nie można opędzić się od żenujących obrazów, jakimi uraczył nas reżyser. Bo choć historia w gruncie rzeczy jest zasmucająco prawdziwa i przygnębiająca, to zamiast budzić w widzu jakąkolwiek refleksję i współczucie dla pogrążającego się w szaleństwie Bruce’a, wprawia w stan zażenowania i niezręczności. Ale to wszystko można spokojnie zepchnąć na dalszy plan, bo grający w filmie pierwsze skrzypce McAvoy po raz kolejny zachwycił i udowodnił, że nie ma sobie równych w zakładaniu kolejnych masek. Wizja toczonego przez chorobę psychiczną policjanta-narkomana-seksoholika-egoistę, jaką zaproponował w Brudzie, to czysta wirtuozeria, i choć niewolna od przejaskrawień, banałów i scenariuszowych wpadek, to zasługująca zdecydowanie na uwagę, bo cały tytułowy brud skupia się i wychodzi od Bruce’a Robertsona.
Split w reżyserii hinduskiego reżysera M. NightaShyamalana (znanego raczej z wypuszczania produkcji na niskim poziomie) z 2016 roku to wisienka na torcie tego krótkiego zestawienia, bo choć sam film może budzić uzasadnione zastrzeżenia, głównie na poziomie scenariusza, to podjęta tematyka zaburzeń osobowości i przyjęta konwencja niepokojącego thrillera wraz z obsadzeniem McAvoya w głównej roli tworzą ciekawą całość, nad którą warto się pochylić, chociażby, aby zobaczyć, jak mój szkocki ulubieniec, bawi się powierzonymi mu postaciami tworząc mały spektakl, a właściwie monodram. Split i przedstawiona w nim historia to raczej tło dla aktora, jego mała scena, na której mógł rozbłysnąć jego talent, bo poza mającym potencjał scenariuszem i zapadającą w pamięci, lekko psychodeliczną muzyką świetnie korespondującą z obrazami pojawiającymi się na ekranie, trudno znaleźć w nim inne, poza pierwszoplanową kreacją, jasne punkty. James McAvoy wciela się tutaj w postać mężczyzny „obdarzonego” mnogą osobowością, dokładniej 23 osobowościami, z których część nieustannie walczy o kontrolę nad jednym przecież ciałem. Bohater w jednej chwili jest niepokojąco troskliwą kobietą, za chwilę zmienia się w drapieżnego, psychopatycznego porywacza, aby chwilę później ustąpić miejsca cierpiącemu na nerwicę natręctw estecie, który za moment oddaje pole do manewru infantylnemu i niepokojąco nadpobudliwemu chłopcu. Choć historia w filmie szyta jest grubymi nićmi i nie brakuje tutaj komicznych absurdów, luk i niedociągnięć, McAvoy doskonale odnalazł się w horrorowo-thrillerowej narracji reżysera, doskonale wpasował się w pełen niepokoju klimat wytrącający widza z jego strefy komfortu. Żonglując gestykulacją, bogatą mimiką, różnymi akcentami, a nawet tonem głosu tworzy on szereg równoległych i zarazem diametralnie różniących się od siebie postaci. Mając do dyspozycji tylko (a może aż) swoje ciało, twarz i głos, wspierając się elementami garderoby i własnymi umiejętnościami, McAvoy stworzył w sobie grupę ścierających się ze sobą postaci, co w połączeniu z niebywałą, psychopatyczną, wprawiającą w stan niepokoju ekspresją stworzyło pociągającą mieszankę, dzięki której aktor był w stanie udźwignąć całą historię, która zgodnie z zamysłem reżyserskim miała spocząć na jego barkach.
Nie sposób opisać po kolei każdą wartościową kreację aktorską Jamesa McAvoya, ale wymieniwszy trzy, moim zdaniem, najciekawsze, najjaśniejsze i może mniej znane szerszej publiczności, warto krótko wspomnieć o innych godnych polecenia pozycjach w dorobku aktorskim Szkota, obok których aż żal przejść obojętnie. Koneserom melodramatów z wojną w tle szczerze polecam słynną już Pokutę w reżyserii Joe Wrighta, w której partnerując Keirze Knightley, McAvoy musiał zmierzyć się z problematyczną wyobraźnią małej dziewczynki, która doprowadziła do dramatycznych wydarzeń. Tych, którzy mają słabość do kina kostiumowego zachęcam do spojrzenia na biograficzną Zakochaną Jane ocierającą się jednak o pewną dozę fikcji w budowaniu historii, w której to dostajemy miłe dla oka wydanie McAvoya jako czarującego, przystojnego, zakochanego na zabój Toma Lefroya. Amatorom dramatów z amerykańską historią i kulturą prawną w tle nie sposób natomiast nie zasugerować obejrzenia Spisku w reżyserii Roberta Redforda, który, choć chłodno przyjęty i przeszły bez echa, stanowi ciekawy obrazek amerykańskiego społeczeństwa XIX wieku i popis kunsztu aktorskiego McAvoya w roli rozdartego moralnie adwokata, któremu przyszło bronić podejrzanej o udział w spisku skutkującego śmiercią Lincolna, kobiety.

J. McAvoy w filmie „Zakochana Jane”

J. McAvoy w „Pokucie”

J. McAvoy w filmie „Spisek”