Człowiek, który zabił Don Kichota – o „najbardziej pechowym filmie w historii” słów kilka

Trzydzieści lat – niemal tyle zajęło Terry’emu Gilliamowi, jednemu z najsłynniejszych, najbardziej szalonych, charakterystycznych i zawziętych reżyserów w historii kina, wypuszczenie w świat najnowszego dzieła, Człowieka, który zabił Don Kichota. Amerykański twórca, niczym Don Kichot wiatrakom, latami stawiał czoła najróżniejszym trudnościom, od złych warunków pogodowych począwszy, a na kapryśnych producentach skończywszy. Złośliwy tytuł „najbardziej pechowego filmu w historii” nadany przez prasę potwierdzał tylko słynne plotki o klątwie krążącej nad próbami realizacji produkcji o błędnym rycerzu i jego wiernym giermku na przestrzeni lat; jeśli chodzi o Gilliama, to powstał nawet dokument z 2002 roku, Zagubiony w La Manchy wyjątkowo przedstawiający „un-making of” filmu, który nie mógł powstać.

Jonathan Price i Terry Gilliam na planie filmu.
Kiedy jednak Człowiekowi, który zabił Don Kichota udało się wkroczyć w maju 2018 roku na ekrany światowych kin, wywołał on, słuszne moim zdaniem, poruszenie. Stworzona z wielkim rozmachem, bogata pod względem scenograficznym i kostiumowym, okraszona klimatyczną muzyką opowieść hołdująca postaci siedemnastowiecznego marzyciela, który pod wpływem historii o czynach rycerskich postanawia zostać błędnym rycerzem, niewątpliwie oczarowuje i przyciąga.
Znudzony życiem, zblazowany, arogancki, pozbawiony energii i zapału twórczego reżyser zostaje wysłany na plan filmowy do Hiszpanii. Wskutek dziwnego zbiegu okoliczności wpada mu w ręce egzemplarz etiudy o Don Kichocie, którą stworzył dziesięć lat wcześniej jako swoje dzieło dyplomowe. Impulsywnie wraca do niewielkiej wioski, w której, będąc młodzieńcem pełnym werwy i pomysłów tworzył swój film i właśnie tam krzyżują się drogi jego i szewca przed laty obsadzonego w roli błędnego rycerza. Problem pojawia się w momencie, kiedy Toby uświadamia sobie, że starzec w istocie uważa się za Don Kichota, a jego samego bierze za swojego lojalnego giermka, Sancho Pansę. Wkrótce targanego kryzysem twórczym Toby’ego i oderwanego od rzeczywistości Don Kichota połączy cała seria zwariowanych, absurdalnych przygód, dzięki którym jeden z nich w jakimś sensie odnajdzie siebie w sobie, a drugi spełni marzenia, o których wciąż tak namiętnie opowiadał.
Nieoczywistość fabularna filmu, tak charakterystyczna dla Gilliama, potrafi wprawić widza w trakcie seansu w stan lekkiego zagubienia i konsternacji. Reżyser postanowił bowiem porządnie wymieszać jawę ze snem, ale w taki sposób, aby publiczność nigdy nie miała pewności, gdzie jest granica, w którym momencie bohaterowie poruszają się we śnie, a w którym coś dzieje się naprawdę. Człowiek, który zabił Don Kichota to w gruncie rzeczy barwny kalejdoskop, gdzie sen i jawa plączą się ze sobą; magia, baśniowość i marzenia ścierają się z obojętnością, przyziemnością i biznesem. Trudno odmówić Gilliamowi geniuszu w tym zakresie, gdyż doskonale udało mu się zamotać widza, ale jednocześnie zabrać go w niepowtarzalną podróż po świecie, którego wydawałoby się już nie ma, a którego wciąż, w obecnych czasach, mu potrzeba. Oferuje świat fantazji, kolorowy, wypełniony przygodami, gonieniem za szalonymi marzeniami, na swój sposób magiczny. Reżyser opowiada po prostu bajkę, snuje opowieść o tym, co w życiu ważne. Metaforę, ducha marzeń, młodzieńczego zapału, mit człowieka łaknącego przygód i nieustannego „dziania się” zamyka w postaci starca uważającego się za Don Kichota i konfrontuje go z niebudzącym sympatii arogantem, który stoi gdzieś na pograniczu bycia celebrytą a maszynką do zarabiania pieniędzy, niepamiętającym już siebie sprzed lat, kiedy to z pasją i energią tworzył.
Człowiek, który zabił Don Kichota nie jest niestety filmem nieskazitelnym i doskonałym – czas, jaki został mu poświęcony, odcisnął na nim niechlubne piętno w postaci zbyt chaotycznego scenariusza. Do filmu trwającego nieco ponad dwie godziny, w pewnym momencie wdziera się niekontrolowane zamieszanie, które zaczyna zacierać widzowi w miarę czytelny odbiór, zaczyna przeszkadzać. Po scenariuszu widać, iż powstawał latami i wielokrotnie był zmieniany, dopracowywany, szlifowany, przez co zabrakło jakiejś kondensacji w finalnej wersji, a to spowodowało, że nagromadziło się zagrań zbyt sztampowych, gdzieniegdzie wkradł się slapstick, którego z czasem było już zbyt wiele, że z uroczych smaczków przeistoczył się w zbyt nachalne chwyty, bez których film doskonale by sobie poradził.
Ale jakie ma to znaczenie w obliczu mnogości zalet i jasnych punktów, jakimi cieszy się dzieło Gilliama? Odpowiedź jest prosta – żadne. W obliczu tak znakomitych kreacji aktorskich, nieprawdopodobnie klimatycznej muzyki, czarujących hiszpańskich (i portugalskich) scenerii, bogactwa kostiumów i scenografii, pewne niedociągnięcia i niejasności w scenariuszu bledną i przestają być rażącymi. W finalnym odbiorze Człowiek, który zabił Don Kichota zdaje się być filmem niejasnym, trudnym w jednoznacznej interpretacji, stawiającym widzowi tak wiele pytań, że nie czuje się on pewien tego, czy nadążył za fabułą i pomysłami reżyserskimi. Ale może w tym tkwi urok tej opowieści? Może to skołowanie widza było nieprzypadkowe? Może w taki właśnie sposób Gilliam chciał skłonić do jakiejś refleksji o życiu, marzeniach, kondycji współczesnego społeczeństwa? Biorąc pod uwagę ilość jego komentarzy na temat samej pracy w branży filmowej, powstawania filmu, wspomnianej kondycji świata, problemów, z jakimi się on boryka, można na te wszystkie pytania z dużą dozą prawdopodobieństwa odpowiedzieć – tak.
Na pierwszy plan mocnych stron filmu wysuwa się niepowtarzalny duet odtwórców głównych bohaterów, Adam Driver i Jonathan Pryce. Trudno jest cokolwiek zarzucić któremuś z nich. Dali z siebie, nie waham się tego stwierdzić, wszystko, pokazali szczyt swoich umiejętności aktorskich, zdaje się, że doskonale bawili się wcielając w swoje role, żonglując konwencjami i humorem. Jonathan Pryce jako Don Kichot to zdecydowanie jedna z najlepszych kreacji aktorskich, jakie widziałam do tej pory. Dowcipna, błyskotliwa, w najpełniejszym świetle ukazująca klasę Pryce’a jako aktora. Teraz nie jestem w stanie wyobrazić sobie nikogo innego jako błędnego rycerza, intuicja Gilliama, który współpracował już z Pryce’em na planie kilku filmów, nie zawiodła go i to właśnie obsadzenie Walijczyka w roli Don Kichota stanowi jeden z najmocniejszych punktów całej produkcji. Pryce, który dał się poznać szerszemu gronu jako High Sparrow w Grze o tron, Sam Lowry w Brazil czy Delatombe w Nieustraszonych Braciach Grimm, stworzył kolejną, niepowtarzalną, wyjątkową i zachwycającą kreację. Blask jego kunsztu nie przyćmiewa jednak drugiej połowy tego dynamicznego duetu, czyli Adama Drivera znanego chyba najbardziej z udziału w kilku częściach Gwiezdnych wojen i ciepło przyjętego komediodramatu Paterson, który w Człowieku, który zabił Don Kichota rozwija skrzydła wcielając się w rolę lekko wypalonego, zniechęconego i mającego luźne podejście do szacunku wobec innych ludzi Toby’ego. Ta dwójka bohaterów przedstawionych na zasadzie przeciwieństw, kontrastów jest tym, za czym widzowie szaleją – dość wspomnieć Frodo i Sama, Sherlocka Holmesa i Johna Watsona, House’a i Wilsona i inne tego rodzaju duety, które widza oczarowują, nie mogą nie wzbudzić sympatii.
Człowiek, który zabił Don Kichota nie jest na pewno najlepszą produkcją w dorobku Terry’ego Gilliama, dla niektórych na pewno nie znajdzie się w czołówce ulubionych dzieł tego reżysera, co można zrozumieć, biorąc pod uwagę, że legenda powstawania filmu niejako wyprzedziła jego samego i zbudowała ogromne oczekiwania, którym niestety Człowiek,… nie podołał. Niemniej jednak, Gilliam zaserwował swoim fanom dwie godziny porządnej rozrywki zrealizowanej na wysokim poziomie, w typowym dla niego stylu, nie szczędząc „mrugnięć” skierowanych do znających jego wcześniejsze pomysły i wplątanych wątków autobiograficznych.
Najnowsze dzieło Gilliama to czysta wirtuozeria pod względem dopracowanych, zachwycających bogactwem kostiumów i zapierających dech w piersiach plenerom. Jako dzieło filmowe został zrealizowany na najwyższym poziomie, z precyzją i dokładnością. I choć niedoskonałości scenariusza mogą umniejszać wartości filmu jako całości, znakomite kreacje Pryce’a i obdarzonego potencjałem Drivera skutecznie niwelują wszelkie niedociągnięcia i czynią z całego filmu niesamowitą, pełną magii, ciepłą opowieść z charakterystycznym humorem, doskonałą muzyką. Gilliam zdecydowanie zdefiniował na nowo pojęcie donkiszoterii, przedstawił historię o przyjaźni, marzeniach, wyzbywaniu się egoizmu i surrealistycznych pragnieniach doświadczania bajkowości w codzienności.
7/10
Dobry tekst, trzeba nadrobić parę rzeczy w filmografii.