Casey Affleck – aktorski kameleon z prawdziwego zdarzenia

Bycie młodszym bratem, jak zapewne wiele osób wie z autopsji, bywa szalenie trudne i uciążliwe. Ale bycie młodszym bratem, który obrał sobie ścieżkę zawodową utorowaną przez starsze rodzeństwo, często zwiastuje katastrofę. Casey Affleck, ten młodszy i chyba do niedawna wciąż pozostający w cieniu starszego brata Bena, w 2016 roku udowodnił, że jego osoba i obecność w Fabryce Snów to jedna z najwspanialszych rzeczy, jaka mogła się jej przytrafić, gdyż to właśnie takich aktorów – niezmanierowanych, nienachalnych ze swoim jestestwem, stapiających się z powierzoną do odegrania postacią – widzowi potrzeba.
W czasach, kiedy o jakości aktora i jego zdolnościach świadczy częstotliwość występowania w filmach i nazywanie się Meryl Streep, obecność nienarzucającego się publiczności Afflecka, tak przypominającego dzięki temu swoich kolegów po fachu, jak Christian Bale czy Edward Norton, jest czystą rozkoszą. Słynący z powściągliwości w zdradzaniu szczegółów prywatnego życia, rzadko brylujący na salonach i konsekwentny w krytycznym dobieraniu kolejnych produkcji do aktorskiego CV Affleck to niewątpliwie perła pośród światowej sławy aktorów. Znany raczej z drugoplanowych i nierzucających się w oczy ról, błysnął i zachwycił cały świat dwiema kreacjami, którym poświęcę uwagę w dzisiejszym tekście.
Zacznijmy od filmu, którym złamał serce niejednej osobie, poruszył, doprowadził do łez, skłonił do refleksji, wzbudził moralny sprzeciw i rozterki takiej właśnie natury, ujął oszczędnością w formie i operowaniem nietandetnymi środkami, hitu roku 2016 – Manchester by the sea w reżyserii Kennetha Lonergana.
Na pozór oczywista historia, można rzec, oklepana, jeśli chodzi o hollywoodzkie wielkie produkcje, bo opowiadająca o mierzeniu się głównego bohatera z dramatyczną przeszłością wskutek bycia zmuszonym do stawienia jej czoła przez okoliczności, na które nie miał wpływu. Motyw silnie eksploatowany i na ogół nie budzący większego entuzjazmu wśród widzów w przypadku tego filmu stał się niepowtarzalną sceną dla aktorskiego popisu Casey’a Afflecka, który skradł uwagę widza już w pierwszej minucie filmu i nie pozwolił o sobie zapomnieć do samego końca. Affleck, znany z niesamowitego kunsztu i zaangażowania w powierzane mu role, w Manchester by the sea udowodnił, że miarą prawdziwego aktora nie jest ani jego popularność, ani uroda, ani tym bardziej zdolność do wybuchnięcia płaczem na zawołanie, a wniknięcie w rolę, unicestwienie na jej potrzeby własnego „ja’” i oddychanie osobowością postaci. A to, jak się okazuje, nie jest wcale tak proste i oczywiste, jak mogłoby się wydawać. Ile to już razy na ekranie, zamiast bohatera, widzieliśmy aktora w przebraniu recytującego scenariusz, męczącego widza sobą przebijającym się przez sylwetkę własnej postaci?
Affleck w Manchester by the sea spokojnie zawstydził dziesiątki swoich kolegów po fachu, bo zamiast grać Lee Chandlera, opryskliwego, zamkniętego w sobie, chętnego do obicia twarzy przypadkowej osobie w barze, lubiącego bliższe kontakty z piwem typka z nieoczywistą przeszłością i niejednoznacznym charakterem, po prostu nim był. Oglądając film, zapominałam w ogóle, kim jest ten człowiek grający głównego bohatera, widziałam po prostu postać z krwi i kości, emocje i cały temperament postaci oddane były w tak oszałamiająco doskonały sposób, że nie zliczę momentów, w których zastanawiałam się, czy aby na pewno Affleck nie bazuje na własnych doświadczeniach… Ta piekielnie dobra kreacja, jaką uraczył nas w Manchester by the sea, to nie pierwszy (i z pewnością nie ostatni!) taki występ, kiedy jego kunszt aktorski wprawiał w osłupienie.
Niemal na dziesięć lat przed tym jak, czterdziestodwuletni obecnie, aktor mógł błysnąć prawdziwym talentem w hicie Kennetha Lonergana, nowozelandzki reżyser, Andrew Dominik, postanowił obsadzić go w roli niesławnego amerykańskiego bandyty w biograficznym westernie o jakże wdzięcznym tytule Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda. Był to, podejrzewam, jeden z pierwszych tak znanych filmów, w których Casey Affleck się pojawił i to prawdopodobnie ta produkcja sprawiła, że ramiona branży filmowej otworzyły się dla niego jeszcze szerzej.
Trzydziestodwuletni wówczas aktor wcielił się w postać Roberta Forda; tego, który zabił szefa swojego gangu, słynnego Jesse’ego Jamesa. Całość przedstawiona była niejako z perspektywy targanego skrajnymi emocjami bandyty i choć film trwa niemal trzy godziny, nie nudzi, gdyż widza nieustannie ciekawią kolejne kroki prowadzące do szaleństwa Forda okraszone skądinąd doskonałą muzyką Nicka Cave’a i nieprzyzwoicie dobrymi zdjęciami. Co jednak w tym przypadku najbardziej interesujące, Casey Affleck swoim wybitnym warsztatem przyćmił nawet, wówczas o wiele bardziej znanego i docenionego, partnerującego mu Brada Pitta (w roli Jesse’ego Jamesa).
Magnetyzujący, czarująco nonszalancki, niezmanierowany, autentyczny Casey nie pozwolił ani na chwilę oderwać od siebie wzroku; za każdym razem, kiedy pojawiał się na ekranie, wzbudzał w widzu ciekawość i ekscytację, udowodnił wówczas, że jeśli chodzi o aktorstwo to jest prawdziwym kameleonem, jego osobowość i powierzona mu rola nigdy nie pozostają ze sobą w konflikcie. Affleck pozwala swojej postaci wysunąć się na pierwszy plan, zawładnąć sobą, dzięki czemu każdy film z jego udziałem, a szczególnie te dwa wymienione, stanowią niepowtarzalny i wyjątkowy popis perfekcyjnego, rasowego aktorstwa; niewątpliwie kreacje Lee Chandlera i Roberta Forda stawiają poprzeczkę w branży filmowej niezwykle wysoko; trudno jest równać się bowiem z kimś, kto na ekranie daje z siebie dwieście procent nie pozwalając sobie nawet na chwilę na jakiekolwiek wyjście z roli i obnażenie siebie jako aktora kosztem swojego bohatera.