Pozwól świadomości tańczyć

– Moja świadomość tańczy – mruknęła pod nosem wyciągając się wygodnie na ciepłym jeszcze piasku.
– Twoja świadomość co? – spytał piskliwie mocując się z butelką wina.
– Tańczy! – odparła radośnie przewracając się gwałtowanie na brzuch i opierając rozpromienioną twarz na łokciach – Autoportret radosny, taki wiersz.
– Nie znam – rzucił niezadowolony nie mogąc otworzyć wina, a tak miał na nie ochotę.
– Świadomość jest tańcem radości – podniosła się w mgnieniu oka, chwyciła go za rękę i pociągnęła w stronę morza – Moja świadomość tańczy – zaczęła wesoło i śpiewnie recytować – przed lampą deszczu – nie puszczała jego ręki – przed łupiną ściany – podskakiwała beztrosko jak dziecko niosące nową zabawkę – przed sklepem spożywczym z wiecami kapusty – humor jej dopisywał – przed ustami mówiących przyjaciół – musiał przyznać, że z uśmiechem było jej do twarzy – przed własną ręką nieoczekiwaną – prawie śpiewała – przed niewydrążoną rzeźbą rzeczywistości – ucałowała go czule w szorstki policzek – w przepychu najlepszej zabawy i najwznioślejszego nabożeństwa nieoddzielnie moja świadomość tańczy – dokończyła z westchnieniem zatrzymując się dokładnie w tym miejscu, gdzie fala mogła spokojnie dosięgnąć ich stóp.
– Z tobą naprawdę chyba jest…
– Cicho bądź – ucięła starając się przybrać stanowczy ton głosu, ale radosny grymas nie schodził jej z twarzy – i patrz.
Podążył za nią wzrokiem. Chłodna woda łagodnie obmywała ich stopy, ona za każdym razem podskakiwała z chichotem, jemu w głowie formułowały się coraz wymyślniejsze przekleństwa. Objęła go w pasie, mocno przylgnęła i przysunęła głowę idealnie w taki sposób, aby dostać całusa w czoło. Pocałował ją, nie odrywając wzroku od wskazanego przez nią punktu. Słońce zachodziło. Powoli, jakby niechętnie. Ona też na nie spojrzała. Ogromna, czerwieniąca się kula niewyobrażalnych rozmiarów wyglądająca z ich perspektywy jak dojrzałe jabłko, niepozornie zbliżała się do linii horyzontu, zupełnie tak, jakby chciała zanurkować w lodowatych, morskich odmętach. Wysoko ponad ich głowami turlały się leniwie resztki chmur przypominające niewielkie strzępy różowej waty cukrowej, z którą chodziło się w dzieciństwie po zoo oglądając żyrafy. Na plaży byli tylko oni i krzykliwe mewy. Jedne spacerowały spokojnie po plaży uciekając tylko przed większymi falami, inne gwałtownie przelatywały obok nich, bawiąc się między sobą.Niebo powoli stawało się sceną dla zachodzącego słońca, pozwalało mu na wykonanie codziennego rytuału, na popisowy występ, którego nikt nie będzie oklaskiwał, a tylko po cichu westchnie. Ona usiadła lekko na piasku wyciągając stopy tak, aby były zanurzone w wodzie, on usiadł za nią w taki sposób, aby oparła się o niego plecami, a on mógł objąć ją w pasie i całować po szyi.
– Przedstawienie czas zacząć – powiedział jej cicho do ucha i przyciągnął do siebie mocniej.
Zerwał się lekki, chłodny wiatr i w tej samej chwili słońce zetknęło się z horyzontem. Niebo zaczynało się coraz mocniej różowić, wszelkie niebieskawe pozostałości zaczynały ustępować delikatnym pastelowym odcieniom brzoskwini i resztkom złocistych promieni. Najbliżej słońca wszystko przybrało tak lubiany przez nią krwistoczerwony kolor poprzetykany jaskrawymi pomarańczowymi smugami. Z niecierpliwością czekała, aż całe niebo zacznie się ze sobą zlewać i wszystkie barwy rozmyją się, a jej oczom ukaże się obraz przypominający dzieła XIX-wiecznych impresjonistów, baśniowy, nierealny wręcz; taki, który chciała mu pokazać, aby chociaż trochę mógł zasmakować jej snów. Kiedy to nastąpiło, kiedy na chwilę to, co widzieli stało się płótnem samej natury, wstrzymała oddech i mocniej się w niego wtuliła wsłuchując się, jak nuci. Siedzieli tak długo, aż widać już było jedynie niewielki kawałek słońca balansującego na granicy horyzontu. Ona nadal opierała się o niego, w dłoniach przewracała sobie, kwiatek po kwiatku, wianek zrobiony w drodze na plażę, a on wpatrywał się w dal, cicho nucąc własną piosenkę, do której układał w głowie słowa.
– I co? Zatańczyła ci świadomość? – rzuciła wesoło nie przerywając zabawy.
– Cokolwiek to znaczy – odparł leniwie przysuwając ją do siebie, bo znowu mu się wysunęła – ale jeśli chodzi o to, o co myślę, że chodzi, to tak, zatańczyła.
– Głupku, pewnie, że chodzi o to, o co myślisz, że chodzi, to jest tylko takie hasło, definiuje się je indywidualnie – powiedziała przymierzając się do zakopywania jego stóp w piasku.
– To jaka jest twoja definicja?
– Taka, że wszystko we mnie tańczy, kiedy ogarnia mnie uczucie spokojnej błogości – jej ton pozornie był przepełniony obojętnością, zajęła się zgarnianiem potrzebnego piasku do uwięzienia już nie stóp, a nóg do wysokości kolan – moja świadomość tańczy, jak karmię ją marzeniami – rzuciła melancholijnie.
Zamilkli. Ona wciąż próbowała zakopać jego nogi, on jej to skutecznie uniemożliwiał burząc każdą wzniesioną już konstrukcję. Nie widział czy podziwiać końcówkę magicznego spektaklu czy patrzeć na nią i podziw w jej szeroko otwartych oczach. I jedno i drugie było dla niego czymś w rodzaju cudu. Nie mógł się nadziwić, jak wiele różnych cech ścierało się w jej małym ciele, jak wiele niepozornych rzeczy potrafiło wypełnić radością jej łagodne serce i jak potrafiła go nimi zarazić.
Słońce zdążyło już zniknąć za horyzontem, kiedy się odezwała.
– Kiedyś wymyśliłam sobie swój, taki własny, zachód słońca, który chciałabym oglądać do końca świata i chwilę dłużej. Opisałam go sobie, od początku do samego końca i teraz, za każdym razem, kiedy jakiś mogę obejrzeć to porównuję go ze swoimi wyobrażeniami.
– I co, są podobne? – spytał łagodnie.
– Chyba tak, na każdy patrzę oczyma mojej książkowej bohaterki, bohaterek właściwie i wiesz, zawsze udzielają mi się wtedy ich emocje, próbuję jakby wejść w ich postać, albo to one dają o sobie znać w moich myślach.
– Jakie to są emocje?
– W mój, a może ich, zachód słońca wpisane są określone rzeczy, spokój, błogość, taki sentymentalny nastrój, ciepło, zachwyt, i niecierpliwość.
– Niecierpliwość? – zapytał wyraźnie zdziwiony.
– Oczekiwanie na to, aż pojawią się na niebie gwiazdy – odchyliła się do tyłu zmuszając go do położenia się – bo gwiazdy sprowadzają paradoksalnie mocniej na ziemię, to symbol nieskończoności, a dla mnie, niewyczerpanych możliwości – dodała odwracając się na brzuch, tak żeby móc go pocałować, a właściwie poprzekomarzać się z nim, odrywając swoje usta w najciekawszym momencie – ich oglądanie jest wyzwalające i przytłaczające równocześnie – dodała jeszcze jakby nieobecnym głosem.
Robiło się coraz ciemniej, na plaży pojawiło się kilka osób próbujących puścić w niebo lampiony kupione za dwa złote na straganie jakiegoś otyłego cwaniaka. Oni z powrotem usiedli, porządnie nakryli się kocami i otworzyli zapomniane wino. On znowu zaczął nucić, ale już z ułożonymi naprędce słowami, ona jeszcze mocniej wtuliła się w jego silne, szerokie ramiona, która tak lubiła, w ten słynny pas ratunkowy, o którym niegdyś pisała poetka. Czasem wydawało jej się, że on w pewnych chwilach nie zdawał sobie sprawy z tego, jaki jest dla niej ważny, doskonały, niezastąpiony. Będąc otulona jego ciepłym oddechem czuła się najbezpieczniej na świecie, najbardziej wyjątkowo; czuła, że jest „czyjaś”. Nawet nie miał pojęcia, ile w jej oczach znaczą takie drobnostki, a już na pewno nie wiedział, ile błahych, zwyczajnych rzeczy dzięki niemu stało się tak niepowtarzalnymi, ile z nich urosło do rangi czegoś niezapomnianego, wielkiego. Zwykły zachód słońca przeżywany w jego towarzystwie to więcej niż jej najbardziej baśniowy sen.
Kiedy zaczęły pojawiać się na niebie pierwsze gwiazdy, ona usiadła naprzeciwko niego, oplatając go nogami w pasie i powoli, niespiesznie przyłożyła dłonie do jego ciepłej twarzy i, jakby odebrano jej jeden ze zmysłów, przystąpiła do nauki ukochanych rysów. Wodziła delikatnie drobnymi palcami po jego czole, miękkiej brodzie, przymkniętych powiekach, cudownych ustach, analizowała kształt jego nosa, uszu, przeczesywała aksamitne włosy, za czym oczywiście nie przepadał, ale czasem godził się na to, po czym równie czule całowała każde to miejsce, a on tylko siedział i obejmował ją miękko w talii, tak jak lubiła najbardziej i pozwolił jej robić swoje. Nie widzieli siebie, ale oboje się do siebie uśmiechali. Łagodnie, z ogromną czułością, zmniejszali dzielącą ich odległość, zanurzając się w swojej łagodnej bliskości i nie zwracając uwagi na to, co się działo wokół, otoczeni przez chłód usypiającego morza, oświetlani tylko przez metaliczną srebrzystość księżycowej tarczy. Ich myśli tańczyły i, splatając się zadziornie ze sobą, tworzyły jedność, którą można nazwać szczęściem.