Co z tą Islandią?

W ostatnich latach możemy zaobserwować coraz większe zainteresowanie Islandią. Pojawia się coraz więcej książek, powstaje coraz więcej blogów – słowo Islandia staje się przeciętnemu Polakowi z każdym dniem bardziej bliskie. Kiedyś Szwecja, potem Norwegia a teraz Islandia króluje wśród kierunków podróży obieranych przez turystów zafascynowanych Północą oraz emigrantów poszukujących pewnego źródła zarobków. Godne podziwu państwo, które dumnie rozwija swój język oraz czarny koń piłki nożnej czy raczej przereklamowany kraj opierający swoją egzystencję na turystyce i depresyjne miejsce, w którym można spędzić maksymalnie kilka lat? Co w końcu z tą Islandią?
Można by długo się rozwodzić nad tym, jaka faktycznie przyszłość czeka niezwykłą Islandię. Jednak ten tekst nie będzie skupiał się na analizie ekonomiczno-społecznej. Chcę Wam przedstawić z lekka alternatywne spojrzenie na Islandię. W związku z tym mam zaszczyt przedstawić Wam niezwykłą postać, która przeżyła na Islandii nie kilka a 10 lat. Hubert Klimko-Dobrzaniecki – bo właśnie o tym facecie mowa – to człowiek o pasjonującej historii. Polski pisarz, który wyjechał do Islandii zanim to było modne. Zanim Polacy stali się największą mniejszością narodową, która domagała się uznania języka polskiego jako języka urzędowego na Islandii. Zdarzyło mu się nawet studiować filologię islandzką i co więcej, dał radę nauczyć się na tyle dobrze języka islandzkiego, że wydawał oraz tłumaczył poezję w języku średniowiecznych wikingów. Ale dlaczego akurat on? Przecież wielu innych Polaków mogłoby opowiedzieć o swoich wojażach po wulkanicznej wyspie. Emigracja do Islandii jest coraz częstszym trendem, który stał się popularny ostatnimi czasy w związku z wybuchem pewnej mody na wszystko co islandzkie i skandynawskie. Wyjazd za chlebem, chociaż nie do końca tak opłacalny jak mógłby się wydawać, chęć ucieczki i fascynacja prostotą – to częste motywacje Polaków. Gdyby człowiek pogrzebał, być może znalazłby wiele innych, jeszcze ciekawszych historii.
Jednak twórczość i postać Dobrzanieckiego ma coś w sobie wyjątkowego, mimo że jest jednym z tych zwyczajnych Polaków, którzy imają się/imali się każdego zajęcia, by zarobić pieniądze w tym niezbyt gęsto zaludnionym państewku. Począwszy od noweli „Dom róży” opowiadającej o pracy polskiego emigranta w islandzkim domu spokojnej starości, a skończywszy na książce „Zostawić Islandię”, która ukazuje osobiste refleksje związane z decyzją o opuszczeniu niezwykłej wyspy. Prostota języka Dobrzanieckiego jest ujmująca i jednocześnie wciągająca. Czytelnik otrzymuje coś w rodzaju ciągu myślowego, czasami sprawiającego wrażenie nieuporządkowanego, który jest w pewnym sensie niezwykle autentyczny, bo ukazuje pełnię sposobu myślenia pisarza, które bywa lapidarne, ale jednocześnie niezwykle liryczne i piękne. Dużo jest w tym również zgryźliwości, czasami sarkazmu oraz trafnych analiz i uwag na temat otaczającej rzeczywistości, co stanowi swoistą przyprawę ubarwiającą literacki posiłek.
Niezwykłe jest również to, że w zasadzie to jedyne polskie powieści osadzone w islandzkiej rzeczywistości, która łagodnie ujmując bywa ciężka. Pomijając takie prozaiczne kwestie jak depresyjna pogoda i ciężkie warunki atmosferyczne, twórczość Dobrzanieckiego pozwala na spojrzenie na Islandię oczyma Polaka, który nie skupia się tylko na chwaleniu i idealizowaniu życia na wyspie, ale pokazuje również jej brutalną rzeczywistość. Widzimy to na przykładzie instytucji domu starców, gdzie starzy, schorowani ludzie są traktowani jak przedmioty, dochodzi od czasu do czasu nawet do nadużyć seksualnych, a rodziny decydują się na uśmiercanie po cichu seniorów. Dostaje się też Polakom, którzy nawet na dalekiej Północy nie tracą nic ze swojego cwaniactwa i kombinatorstwa, którzy mają tendencję do pogardzania miejscową ludnością i w tej całej chęci bycia lepszym pojawia się wciąż pewna niekonsekwencja, brak szerszego spojrzenia na życie za granicą i możliwość osiedlenia się. Widzimy też, ile w życiu codziennym może być ksenofobii, zazdrości i braku akceptacji dla inności w kraju, który na co dzień mieni się jako miejsce pełne równości, życzliwości i czystej dobroci. I to wśród Islandczyków.
Tym, co jednak sprawia, że powieści Dobrzanieckiego nie są całkowicie krytyczne wobec brutalnej rzeczywistości, jest proza przechodząca miejscami w lirykę nierzeczywistą, która potrafi łagodzić gorzkie realia. Wystarczy chociażby wspomnieć piękną historię Chorwata, którego największą przyjemnością życia była podróż nad wybrzeże oraz sentymentalna pieśń, która przywoływała zaprzyjaźnioną, islandzką orkę. Zakończenia tego wątku nie chcę zdradzać, ale dla takich drobnych smaczków naprawdę warto sięgnąć po twórczość Huberta Klimko-Dobrzanieckiego. Polecam nie tylko wszystkim fanatykom Północy, ale także tym, którzy poszukują czegoś nowego i niekonwencjonalnego, którzy zastanawiają się jaka naprawdę jest Islandia.