„From Hell to Cracow” – relacja z koncertu
Diverse lingue, orribili favelle,
parole di dolore, accenti d’ira,
voci alte e fioche, e suon di man con elle
facevano un tumulto, il qual s’aggira
sempre in quell’ aura sanza tempo tinta,
come la rena quando turbo spira.
– Dante Alighieri Inferno Canto III
Wrota wymiarów
Otwieram oczy. Oto jest dzień, mówię do siebie, sącząc słowa przez wyschnięte usta; już pora. Instynktownie czuję, podnosząc zewłok zwany wczoraj ciałem z łoża cierpień i boleści, że biometr jest niekorzystny i raczej taki pozostanie. Trudno. Ubieram się, zapijam niechęć kawą i jakoś lepiej się po chwili czując, porwawszy torbę z zestawem werbalnego alchemika, udaję się w kierunku przystanku autobusowego na spotkanie z grubsza znanego mi planu dnia. Trzaskam drzwiami. Przekręcam klucz. Na wszelki wypadek sprawdzam trzy razy, czy zamknięte. Ruszam się z miejsca. Mija kilka minut spaceru – borze szumiący na stokach Diablaka, jak zimno! Wracam po kurtkę. Nadal zimno. Spóźnię się. Nieważne. Życie to wojna, w tym wypadku z chłodem i chorobą gardła, która niewątpliwie da się we znaki po całym dniu ekspozycji na zastane warunki atmosferyczne. Przyjeżdża On, Biały Kalif, pożeracz petroleum, na którego widok drżą aktywiści Greenpeace i histerycy od zmiany klimatu. Macham niewolnikowi kierującemu tym monstrum; pojazd zatrzymuje się w relatywnie bliskiej odległości, tylko kilka metrów szybkiego truchtu dzieli mnie od uchylonych wrót do innego świata. Cóż to, pytam się w myślach, czym sobie zasłużyłem na taki zaszczyt? Wnętrze pojazdu jest ciemne i przytulne, dziwnie zapraszające, jak interior domus publicus z pewnego holenderskiego miasta. Spodziewając się klasycznie ujętego regulaminu podróży, rzucam ofiarę do smutnego koszyczka nad deską rozdzielczą, kręcąc przy tym współczująco głową na widok zblazowanego niewolnika kierującego, który wygląda dziś dokładnie tak samo jak wczoraj, miesiąc temu i na początku świata, a potem szybkim ruchem zajmuję miejsce siedzące przy wizjerze, jedynym ogniwie łączącym mnie z rzeczywistością statyczną poza granicą zony, wyznaczanej starożytną germańską blachą z podwójnym cynkiem, podobno pobłogosławioną przez samego Arminiusa. Wlepiam spojrzenie w uciekające szybko bezpieczne strony rodzinne i popadam w zamyślenie.
Z odrętwienia, w jakie niechybnie każdego podróżnika wprawia jazda Białym Kalifem, wybudza mnie tubalny głos dostarczonego SMS-a. Jak przystało bowiem na człowieka zmagającego się z chroniczną niechęcią do ludu bożego przeplataną napadami czułości wobec wszelkiego istnienia, gdy jestem poza domem wszyscy ci, którzy nie mają do mnie innej niż internetowa formy kontaktu, przyjemnie milczą czekając, aż łaskawie zaloguję się do życia. Po chwili otchłanne czeluści Kalifa rozdziera kolejny grom-sygnał, zmuszając mnie do wygrzebania telefonu z torby i wyciszenia go na wieki wieków poprzez rzucenie nim o świętą blachę Arminiusa. Mimochodem spoglądam na ekran. To pisze Ojciec Japik, zaprzyjaźniony kato-alkoholik z burzliwych czasów Sturm und Drang mojej lokalnej bohemy artystycznej. Dostał niedawno wiadomość gołębiem od innego znajomego, jakobym wybierał się właśnie do Miasta w celach bliżej nieokreślonych i ponoć miał trochę czasu, zanim te cele zacznę uskuteczniać. Ostatkiem sił, kołysany ruchem białego molocha jak łódka z balii przełomem Dunajca odpisuję, że właściwie nie zauważam przeciwwskazań. Potem jest długo ciemność, nagle ryk masakrowanych klocków hamulcowych (pochodzą z T34 i są, jakby to rzec, bratniej jakości) i komunikat wpadający przez na wpół uchyloną szybę do wnętrza, wybudzający z drętwoty i otumanienia mnie i pozostałych pasażerów na tyle skutecznie, że wyjście z pojazdu na płytę przystanku zajmuje mi około dziesięciu minut. Stało się. Tak właśnie trafiłem do Miasta.
Spotkanie z Ojcem Japikiem mija wcale znośnie, sprowadzając się do powłóczenia naszymi zmumifikowanymi w kurtki z lumpeksu i bryczesy pamiętające początki SLD ciałami po ulicach, pakowaniu się pod samochody ze znikomym skutkiem (raz tylko ktoś zdążył nas pogonić klaksonem i to było takie żałosne), wizytami w obskurnych Lewiatanach po piwo i batoniki, wreszcie konsumpcji importowanych z Bliższego Wschodu towarów spożywczych w bardzo zachodnio wyglądającej budce z szybkim jedzeniem. Ta drobna nieścisłość Matrixa nie rusza nas zbytnio, jako że jesteśmy już odpowiednio nastawieni do bugów i glitchy rzeczywistości. Ściemnia się. W plenerze naturalnym (na skrawku zieleni pomiędzy rzędami blokowisk) buzuje nocne życie tubylców. Chodząc peerelowskimi alejkami przez małe A, mamy szansę zaobserwować natywnych użytkowników tamtejszego serwera podczas tańców godowych, związanych niewątpliwie z marcowym przypływem miłości i rytuałami plemiennymi, którym przewodniczą stojący przy dwóch wielkich czarnych totemach-sześcianach szamani obwieszeni światełkami i innym zdobycznym tałatajstwem. Zmęczeni życiem, siadamy wreszcie na ławce, czekając na kultystów, którzy mają mnie zaprowadzić do piekła. Ojciec Japik pyta, czy ja tak z tym na serio. Przytakuję, popijając z puszki soczek wyskokowy. Ojciec spogląda na mnie badawczo, aż w końcu uśmiecha się i też pociąga łyk.
-Ale napisz o tym, jak już wyjdziesz. To będzie coś nowego. O wizycie w piekle jeszcze nikt przecież nie napisał.
-A Dante? – pytam półprzytomnie – Albo Sołżenicyn?
Ojciec Japik obrusza się.
-To jak to jest, zaczęli organizować wycieczki krajoznawcze do zaświatów czy co? Powariowali te ludziska, powariowali. Albo wiesz co, ja nawet nie chcę słuchać o tym, zapomnij. Ad furrore barbaros libera nos, Domine, amen.
Nie wnikam w poprawność jego łaciny. Dróżką nadchodzi Kultysta – poznaję po hipsterskim z daleka, a klasycznym z bliska wdzianku i generatorze smakowego dymu w ręku. Żegnam się z Ojcem Japikiem, który na drogę wręcza mi dane kontaktowe do jego telefonu satelitarnego, w razie gdybym potrzebował zadzwonić z piekła. Po chwili otwierają się przede mną wrota lokalu. Wchodzę do wnętrza, nie wiedząc, czego się spodziewać.
Autor spotyka demony
Napis nad portalem głosi: Klub Zaścianek. Ściany, w istocie, znajdują się tu za innymi ścianami, co bardzo przyjemnie łechta zmysły perfekcjonistów, oczekujących ścisłości w każdej dziedzinie życia. Okazuje się, że jesteśmy trochę spóźnieni – na scenie, umiejscowionej po prawej od wejścia wydzielonej części sali, z początku wyglądającej mi na wnękę, grają już jeszcze niezidentyfikowane szatany. Huk i hałas nie zawodzą moich oczekiwań – jest jak we wnętrzu działającego silnika parowca. Kultysta prowadzący mnie wśród infernalnych ścieżek coś do mnie mówi – udaję, że rozumiem, chociaż nie mam pojęcia, o co mu chodzi. Idziemy w kierunku jakiegoś wolnego stolika albo chociaż kawałka krzesła – ledwo nam się udaje, turystów jest naprawdę sporo. Dosiadam się do sączących jakieś makiawelicznie wyglądające napitki sukubów, usiłując zasięgnąć języka. Demonice okazują się być bardzo w porządku i z miejsca znajdujemy nić porozumienia. Udaje mi się dowiedzieć, że banda piekielna aktualnie grająca zwie się Sutener, co w języku otchłani znaczy Dźwiękowy Masakrator, i że to bardzo świeży jak na wieczność panującą w tych stronach towar, naprawdę exquisite. Słyszę wśród śpiewu tłumu i mocarnych gitarowych przesterów znajomą nutę – tak, mówię do siebie, grają cover Motörhead. Podświadomie szukam w tłumie Lemmy’ego Killminstera, którego czarny kapelusz przez moment błyska mi gdzieś obok gitarzysty. Jeszcze kilka kawałków, ludzie zajmują innym ludziom miejsca i wciąż wlewają się nowi, do mojej grupy dołącza Kultystka i teraz jest nas troje. Masakrator efektownie i z przytupem kończy swój występ, zbierając chwałę i pochwałę od tłumu. Sprawdzam curriculum – wszystko się zgadza, następna horda zagra po krótkiej przerwie.
W międzyczasie przyglądam się innym turystom, wśród których znajduję zaskakująco dla siebie dużo przedstawicielek płci pięknej. Wzdycham ciężko, godząc się z wyższością swojej misji nad kołtuniącym coraz bardziej myśli rozanieleniem estetycznym i piszę do Ojca Japika. Ten utwierdza mnie w przekonaniu, że jeszcze nic nie widziałem i że to i tak byłby słomiany zapał, no a poza tym to herezja. Dziękuję uprzejmie. Otwieram zeszyt i spisuję horrendalnie koślawym pismem lekarskim po arabsku swój stan psychiczny, by jakoś sobie z nim poradzić.
Kolejny zespół to Doomsday – niestety, dopiero co zaprzyjaźnione demonice znikają gdzieś w międzyczasie, nie mogę więc dopytać, co ta nazwa znaczy. Z wyglądu scenicznego bardzo stereotypowe diabły grają mocno, szybko i do rzeczy, dokładnie tak, jak gdyby rozjeżdżali nowozelandzkim czołgiem płoty z drutu kolczastego, przy okazji wyzwalając poddane opresyjnemu zniewoleniu przez cywilizację niedźwiedzi koala stadka potulnych kangurów i emu. Naprawdę nie wiem, w jaki sposób, ale tak właśnie było. Po dłuższym obcowaniu z nowo przybyłą kapelą, lud rozkręca się, spontanicznie organizując dzikie pogo przed sceną, ku bardzo widocznej uciesze wokalisty Doomsday. Repertuar dobierany jest odpowiednio do wojennych nastrojów publiczności, przez co zderzanie się cząstek metalowych nie ustaje ani na moment. Mija jeszcze chwila i oto moim oczom ukazuje się Elementarna Cząstka Metalu, którą Ronnie James Dio zwykł pozdrawiać gestem rogatej dłoni i który to gest stał się symbolem całej subkultury. Klub Zaścianek zadziałał tamtej nocy niczym Wielki Zderzacz Hadronów, tylko w nienaukowej wersji. Ostatni kawałek. Oklaski. Majster Herold ogłasza mieszkańcom Khorinis, że oto nastąpi teraz chwila przerwy. Stary Obóz, okupujący najlepsze stoliki, kwituje obwieszenie niemą aprobatą, Obóz Średni jeszcze kołuje się w ostatkach pogo, Obóz Nowy wita świeżych członków.
Demonice ostatecznie żegnają się ze mną i rozpływają w eterze, pozostawiwszy jakiś taki niedosyt. Wspominam Apokalipsę 7:9, gdy patrzę na ogrom ludzi w sali. Ojciec Japik zgadza się ze mną, obserwując scenę moimi oczyma. Następny gra Ennorath.
Z początku co po niektórzy mniej doinformowani mogliby się zdziwić, widząc na stanowisku wokalisty kobietę, która wbrew zapewne oczekiwaniom większości (lub ich braku, bo tego też nigdy nie wiadomo) okazuje się być świetna w swojej roli, a przy okazji składa wszystkim Panom życzenia z okazji Dnia Mężczyzny. Mgliście przypominam sobie, że istnieje takie święto. Odnotowuję to w pamięci jako coś godnego wzmianki. Ich występ, z racji najbardziej w mojej opinii wielowymiarowego spektrum wrażeń, wydaje mi się momentem przełomowym całego wieczoru. Tu również dzieje się sporo, Zderzacz Metali działa bez zarzutu, choć na nieco mniejszych obrotach, w głowie natomiast pojawia mi się wizja niezwykle urokliwa kobiety okrytej czarnym pentagramem, która to wizja materializuje się przede mną, wychodząc jak Wenus z morza mgieł, generowanych przez maszyny sceniczne. Otwieram zeszyt.
Enaid,
obserwuję w tej chwili cuda stworzenia na metalowej mszy. Cały ten koncert to jedna wielka uczta dla wzroku, zarówno dzięki oprawie klubu, jak i ludziom wewnątrz niego.
Czuję się trochę łyso, choć z drugiej strony prawdopodobnie nikt mnie tu nie widzi. Zauważ niepewność.
Potwierdzam wcześniejsze obserwacje – to naprawdę pentagram.
Mimo piekielnych pokus pozostaję niewzruszony.
Koncert Ennorath mija mi bardzo szybko, mieszkańcy górniczej kolonii za magiczną barierą po raz kolejny dowiadują się o przerwie, ja natomiast zauważam, że cykliczność życia wydaje się czymś oczywistym. Po nocy następuje dzień, po lutym marzec, po powodowanej przedwczesnym optymizmem zmianie opon na letnie i zmasakrowaniu przedniego zderzaka na światłach podczas hamowania, niechybnie przyjdzie udać się na uroczy obchód okolicznych warsztatów blacharskich z nadzieją, że tym razem koszta magicznie zmniejszą się ot tak, w prezencie od Losu. Na co dzień nie zauważa się tych prawidłowości, bo się nimi zwyczajnie żyje – to coś podobnego do świadomości oddychania. Każdy wie, że to robi, ale mało kto zaprząta sobie tym głowę. Ktokolwiek ma przykrość należeć do owej grupy małoktosiów, polecam z czystym sumieniem udanie się do lekarza psychiatry ze zdiagnozowanym chronicznym brakiem celu istnienia.
Nic nie mogło mnie przygotować na Steel Habit – piszę to z pełną odpowiedzialnością, zupełnie jakbym sprzedawał nieletnim papierosy w kiosku Ruchu. Wchodzą na scenę. Wokalista przypomina mi Johana Hegg’a z Amon Amarth. Ich występ okazuje się być absolutną perłą w koronie Zaścianka – takiej energii i pasji u kotłującego się przed sceną tłumu ciężko nie opisać jako istnego szaleństwa. Zderzacz Metali przechodzi wszystkie trzy fazy: bujanie, pogo i ścianę śmierci, której przytknę łatkę najbardziej efektownego widowiska koncertowego. Współpraca tłumu z zespołem jest wzorowa, a oglądanie tego bez brania udziału przypomina emocjonowanie się meczem futbolu amerykańskiego z aukcjonerem w roli komentatora. Mam wrażenie, że brakuje mi hot doga albo przynajmniej jakiejś zapiekanki. Z braku jednego i drugiego pogryzam narzędzie piszące, gapiąc się niemo w bezosobową masę oddzielającą mnie od bufetu.
Gdy Steel Habit opuścił scenę, został już tylko Deadpoint. Wydaje mi się, że było to niekorzystne – po wrażeniach z występu poprzedniej ekipy największe demony rozsiadły się po kątach lub zaczęły wspierać ściany, ładując pospiesznie wytraconą energię, przez co atencji Deadpoint otrzymał, moim zdaniem, najmniej. Zaczynają się rozkręcać. Wokalista mówi po angielsku, próbuję więc sobie usilnie przypomnieć, czy aby ekipa z Wrocławia nie składa się z osób zza granicy – dochodzę do wniosku, że nie, natomiast po koncercie wiem już, że ów śpiewak jest z Chile i nie nauczył się jeszcze na tyle polskiego, by ludziom komunikować swoje myśli w sposób jasno-precyzyjny w naszym języku. Ich występ jest bardzo profesjonalny – nie mogę opędzić się od myśli, że gdyby tylko mogli zagrać wcześniej, zdobyli publikę bez problemu. Turyści bawią się dobrze albo słuchają z uwagą, zmęczeni wojną. Opada kurz. Ludzie klaszczą, muzycy znikają w przestrzeni, lokal pustoszeje. Nocuję w siedzibie sekty, by nad ranem trafić na przystanek i wpakować się do Białego Kalifa, nieustannie kursującego między Miastem a Dziczą.
Otwieram oczy…