Teatralne oblicze śmierci
6 kwietnia w Młodzieżowym Domu Kultury im. Janusza Korczaka w Inowrocławiu odbyła się premiera monodramu „Słowa i rzeczy” na podstawie książki Marcina Wichy „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”. Współpraca Julii Krzesińskiej, członkini Inowrocławskiego Teatru Otwartego działającego przy Kujawskim Centrum Kultury, z Elżbietą Piniewską, reżyserem spektaklu, zaowocowała niepohamowaną serią wzruszeń i refleksji.
Im bliżej sztuce do życia, tym bardziej potrafi nas dotknąć. Tekst Wichy, słusznie zresztą nagrodzony Paszportem Polityki, to: „historia o rzeczach i o gadaniu”. O rzeczach, z którymi trzeba poradzić sobie po śmierci najbliższej osoby i o słowach, które próbują w języku zamknąć stratę, która nieustannie się im wymyka. Przełożenie prozy na język teatru nie jest łatwym zadaniem, zwłaszcza że Wicha pisze o relacji syna z matką – na potrzeby monodramu miejsce syna zajmuje córka. Ale to właśnie rzeczy i słowa, w odpowiednio wyselekcjonowanym scenariuszu, stają się spoiwem spektaklu.
Mrok niewielkiej sceny po chwili oczekiwania rozjaśnia przyćmione światło padające na stojącą za regałem postać. Poza tym jedynie czarna torba, która odpowiednio ograna staje się wymarzonym odkurzaczem czy lampą, i krzesło przykryte czarnym szalem matki – ono będzie ekwiwalentem karetki lub szpitalnego łóżka. Minimalizm w scenografii i uderzająca pustka przestrzeni, współgra z początkowo surowym i ironicznym, a następnie niezwykle poruszającym tonem sztuki. Bohaterka nie idealizuje matki, nie jest to ckliwa seria wspomnień oparta na bohaterskich czynach i bezgranicznej miłości. Miłość była, oczywiście, ale nie wyidealizowana, nie sentymentalna – była ludzka. Ludzka, ponieważ charakter matki był trudny, a relacja pomiędzy nią a córką zostawiła duży margines milczenia i słów niewypowiedzianych, tudzież zapisanych w kolekcjonowanych książkach. I właśnie tak opowieść o słowach i rzeczach przez zachwianie linearności i dynamiczną podróż przez strzępki wspomnień, staje się wędrówką po skrajnych emocjach i sytuacjach z życia codziennego. Jest to duże wyzwanie aktorskie, któremu Julia Krzesińska niewątpliwie sprostała.
Julia mówi głosem nie tylko osoby, która straciła matkę, ale kolejno głosem: dziecka, pielęgniarki czy samej matki – jednak jak różny jest ton kobiety, która ze frustracją krzyczy: „przecież nie powiem tej głupiej kurwie, że jest głupią kurwą” od tego już chorującej, ledwo składającej zdania. Jednak ze sceny wybrzmi przede wszystkim głos, który zdominował sztukę, ten najbardziej emocjonalny, paradoksalnie w oszczędności środków wyrazu; ton córki, która próbuje rozliczyć się ze śmiercią (życiem?).
Naturalność to największa zaleta tej kreacji aktorskiej – była to jednak naturalność wyważona, świadomie zagrana w odpowiednich momentach, bowiem partie ironiczne, jak choćby ta o systemie edukacji, wybrzmiały z celowym przejaskrawieniem. Ta świadomość i potrzeba naturalności, bycia blisko ludzi, poniekąd niwelując czwartą ścianę teatru, niewątpliwie wpłynęła na wydźwięk sztuki. I nawet kilka przejęzyczeń czy niewielkie problemy dykcyjne nie zaważyły na odbiorze gry Julki. W swojej naturalności zredukowała teatralność (tutaj rozumianą pejoratywnie – jako sztuczność) do minimum. Doświadczenie graniczne, jakim jest śmierć matki, nie wymaga, a wręcz nie powinno wymagać, deklamacji i hiperpoprawności. Śmierci się nie recytuje, śmierć się przeżywa, także w językowym obrazie świata i w jego teatralnej konkretyzacji.
Zdjęcie: Julita Klocek (Kurier Inowrocławski)