O Arlekinadzie z perspektywy szóstego rzędu

W dniach 23-24 marca 2018 roku w Inowrocławiu odbył się XVI Ogólnopolski Festiwal Małych Form Teatralnych Arlekinada.
XVI edycja, a moja… Właśnie sobie uświadomiłam, że nie jestem w stanie się doliczyć! Oficjalnie – piąta, a nieoficjalnie można powiedzieć, że Arlekinada jest ze mną od dziecka. Słusznie podejrzewam, że wiąże się to z faktem, że festiwal organizuje Elżbieta Piniewska (owszem, zbieżność nazwisk nieprzypadkowa), moja mama. Dlatego w pamięci odnajduję strzępki wspomnień, a wśród nich jedno najważniejsze – gala finałowa i oczytanie wyników którejś z edycji festiwalu. Mam wrażenie, że właśnie wtedy zrozumiałam, czym dla mnie jest, a właściwie czym będzie, teatr. Gdy jeszcze jako nieśmiałe dziecko, siedzące oczywiście w jednym z ostatnich rzędów, zobaczyłam radość, czystą radość, i emocje ludzi wchodzących na scenę. Wtedy poczułam, że istotą teatru jest wspólnota. Szukając tej wspólnoty, dołączyłam do Inowrocławskiego Teatru Otwartego, z którym przeżyłam wiele cudownych chwil. Pokochałam teatr. Teraz już moje uczucie ogranicza się do oglądania niezliczonej ilości sztuk i amatorskich prób ich opisu. Zapraszam więc do lektury poniższego tekstu będącego krótką (i bardzo subiektywną) sumą teatralnych zmagań.
Pierwszym zespołem, który zaprezentował się na deskach inowrocławskiej sceny, był „Avis” z Nowosolskiego Domu Kultury. Gdy słyszę nazwę tej grupy, odruchowo myślę: teatr ruchu. Taka estetyka była bowiem niezwykle eksponowana w ich poprzednich sztukach, jak choćby (swoją drogą dobrych spektaklach): „Siewcy” czy „Lęg(k) na łowisku” . W tym roku „Avis” wziął na warsztat historię inspirowaną „Przemianami” Owidiusza; historię tego, co „się jeszcze podziwia w Styksu zwierciadle”. Spektakl „Narcyz” w reż. Alicji Chyżak-Fitas i Katarzyny Niemiec przetwarza mitologiczną historię przede wszystkim przez medium wzroku. Jest tam kilka scen, które faktycznie można określić ucztą dla oka – jak choćby ta, w której (przy akompaniamencie gry świateł) prezentują się nimfy w świetnych, wykonanych z tektury, strojach, a Narcyz, majestatyczny w tym momencie, zastyga w ruchu, przyglądając się im. Również wykorzystanie pleksy do imitacji lustrzanego odbicia tafli wody okazało się świetnym zabiegiem scenicznym. I w tym miejscu chciałabym postawić kropkę, ale niestety nie mogę. Ta spójna, wizualno-ruchowa wizja została bowiem, moim zdaniem, za bardzo zakłócona. Wybór jednej, zdefiniowanej estetyki wymagałby konsekwencji, po co więc rozpraszać formę i zaburzać ją inną konwencją? Dlaczego oprócz głosów ze sceny uderzają nas te dopowiadające dość czytelną historię z głośników? I przede wszystkim: dlaczego – jeśli inwestuje się w wizualność sztuki – to nie zwraca się uwagi na szczegóły? Być może przesadzam, ale w kwestii ubioru scenicznego jestem perfekcjonistką (szkoła ITO…) i w momencie, gdy wszystkie aktorki noszą białe kombinezony, to te dwa szare naprawdę zaczynają mi bardzo przeszkadzać, to samo tyczy się obuwia aktorek. To właśnie te, z pozoru błahe, czynniki wpłynęły na to, że pomimo wymienionych zalet, byłam rozczarowana „Avisem” – zwłaszcza w porównaniu do ich poprzednich występów.
Następnie na scenie pojawili się aktorzy z teatru „Montaż” z Państwowych Szkół Budownictwa im. Mariana Osińskiego w Gdańsku z „Męczeństwem Piotra Ohey’a” w reż. Małgorzaty Polakowskiej i Przemysława Jurewicza. Warto dodać, że zaledwie rok wcześniej tę samą sztukę przedstawił teatr „Trupa” z Lubartowa (warto też dodać, że zrobili to świetnie). Pokazuje to, że, mimo różnorodności treści i form, są pewne tendencje znamienne dla teatrów młodzieżowych. Jedną z nich można skrócić do zdania: lubią grać Mrożka i grają go świetnie. Przyznam, że „Montaż” był jednym z moich faworytów i zasmuciło mnie to, że zajęli trzecie (a nie na przykład drugie…) miejsce. Oczywiście, można powiedzieć, że już sam tekst dramatu broni się, ale bez dobrych aktorów, scenografii i formy, nawet humor Mrożka by nie zdziałał cudu. A tutaj każdy aktor gra na równym poziomie, każdy kreuje swoją rolę, jest jakiś, i trzyma się tego. O świetnym występie aktorów swoją drogą, ale grzechem byłoby nie wspomnieć o scenografii… Scenografia i ogranie rekwizytów to zdecydowanie największe atuty spektaklu. To niesamowite, co można zrobić z czterema prętami, a więc z prowizorycznym metalowym łóżkiem. Okazuje się, że praktycznie wszystko.
Trzecia sztuka podtrzymuje tezę o kilku tendencjach widocznych w wyborach teatrów młodzieżowych. Teatr „Agrafka” ze Stowarzyszenia Teatru Agrafka w Chełmnie zaprezentował „Epopeję” w reż. Igi Jambor-Skupniewicz. Spektakl ten oparty na tekście Grzegorza Reszki – w wykonaniu Teatru CYK z Gminnego Ośrodka Kultury „Sokół” w Czerwonaku – zagościł już na inowrocławskiej scenie. Mimo wielu różnic o obu spektaklach można powiedzieć wiele dobrego. „Agrafka” z dużym dystansem, humorem i kilkoma dobrymi kreacjami aktorskimi stworzyła naprawdę spójną satyrę, o czym mógłby poświadczyć każdy z rozbawionej publiczności. A sceny przedstawiające „wojenne drogi” w sposób „dynamiczny i soczysty” czy też z lokowaniem produktu na pewno wpiszą się w rejestr najzabawniejszych momentów Arlekinady. Minusami były niestety problemy techniczne związane z oprawą muzyczną, a także krótka pierwsza scena, w której (przynajmniej z perspektywy szóstego rzędu) nie można było zrozumieć ani słowa. Nie zmienia to faktu, że „Agrafka” zaprezentowała dobrze zrobioną, pełną ironii, komedię.
Nie tylko aktorzy z Chełmna doprowadzili widzów do śmiechu. Zrobili to także zwycięzcy tegorocznej edycji, a więc Teatr „Doraźny” z Miejskiego Centrum Kultury w Ostrowcu Świętokrzyskim, którzy zaprezentowali „Dzień ósmy” w reż. Mateusza Wróbla. Projekt został doceniony nie tylko przez jury w składzie: Dorota Segda, Łukasz Maciejewski i Jerzy Rochowiak, ale też przez dziennikarza Piotra Zarembę. Sformułowanie „zrobić coś z niczego” zdecydowanie pasuje do grupy, która za pomocą miski, chrupek kukurydzianych i drewnianych naczyń stworzyła niesamowitą wariacje na temat „Zielonej gęsi” Gałczyńskiego. Ciekawa forma, świetne rozwiązania dźwiękowe (zasługa utalentowanych, grających na żywo aktorów!) i przede wszystkim śmiech – prawdziwy, niewymuszony śmiech. Myślę, że nikogo nie zdziwi, że i mnie najbardziej rozbawiła scenka z polskiego Wersalu! O tym przedstawieniu, a właściwie byłabym skłonna nazwać je kabaretem, nie można powiedzieć złego słowa. Ja mogę jedynie dodać, że mimo tego, że świetnie się bawiłam, oglądając to widowisko, to nie jest to moja estetyka i wizja teatru (podkreślałam na początku, że będzie subiektywnie!).
Po ogromnej dawce śmiechu ostatnie przedstawienie wniosło na deski teatru powagę i refleksję. Teatr „Ekspozycja” z Młodzieżowego Domu Kultury nr 2 w Poznaniu ze sztuką „Bezczelnie młoda, bezczelnie zdolna”” w reż. Adama Brzezińskiego opowiedział historię zbrodni dokonanej przez poetkę Zuzannę M. i jej chłopaka. Na scenie dwoje aktorów, dwie pary sanek i cukier imitujący śnieg. Było to przedstawienie dość trudne, narracyjne, a wręcz reportażowe. Aktorzy wcielali się w kilka postaci, gdzieś w tle przewijały się mniej lub bardziej czytelne wątki intertekstualne. W pierwszej chwili biel twarzy i ubrań aktorki nie dawała mi spokoju. W toku akcji nasunęła się odpowiedź: „Królewna śniegu” Andersena. Połączenie wyimaginowanej postaci królowej o „sercu twardym i zimnym” z żyjącą kobietą, morderczynią, to niewątpliwie najmocniejszy akcent sztuki, w zasadzie też jej spoiwo. Było to dobre zakończenie pierwszego dnia teatralnych zmagań, choć po opuszczeniu widowni czułam niedosyt. Czegoś mi brakowało. Tutaj ujawnia się moje (jeszcze) amatorskie podejście – nie mam pojęcia czego.
Drugiego dnia jako pierwszy wystąpił Teatr „NOVI” z Gminnego Ośrodka Kultury SEZAM w Tarnowie Podgórnym z opartym na tekście Maliny Prześlugi spektaklem „Garnitur prezydenta” w reż. Artura Romańskiego. Aktorzy spróbowali odpowiedzieć na pytanie: „no Boże kochany, do czego to doszło?!”. W ten sposób diagnozują współczesność zniewoloną przez media i pełną „ONER-ówców” z jak najbardziej rzucającym się w oczy hasłem „PAMIENTAMY” (to mnie kupiło, naprawdę!). Spektakl z dużą dozą ironii, ale też gorzkich słów, jest swego rodzaju rozrachunkiem z głęboko zakorzenionym w naszej tożsamości paradygmatem romantycznym. Nie bez przyczyny Mickiewicz i Słowacki pojawiają się na scenie, a prezentują się w taki sposób, jakby nawet oni chcieli nam powiedzieć, że XIX wiek już minął; i to dawno, dawno temu. Wymowa ideologiczna bardzo mi odpowiadała, w sztuce znalazło się w kilka chwytów-perełek, czy też dobrze zagranych scen, jednak mam wrażenie, że był to przerost formy nad treścią. Nieuzasadnione użycie mikrofonów i przede wszystkim zbytnie przesycenie upolitycznionymi metaforami i niekiedy nużącymi historiami doprowadziło do tego, że publiczność myślała, że sztuka się kończy (a było kilka takich niepewnych momentów), co oznacza, że rzeczywiście powinna się wcześniej skończyć; że byliśmy już zmęczeni materiałem.
To samo zdanie mogę odnieść do kolejnego spektaklu – „Kosmos, po prostu kosmos” w reż. Joanny Chojnowskiej – Teatru „Cedeen” z Młodzieżowego Domu Kultury im. M. Kozara-Słobódzkiego w Świdnicy. Wypowiedziane na scenie słowa: „to wszystko układa się w jakąś absurdalną całość” niestety nie odnoszą się do sztuki, która, według mnie, nie jest żadną całością, nawet absurdalną. Całość w tym przypadku powinna zakładać początek, koniec i rozwój akcji (oczywiście niekoniecznie linearny), a przede wszystkim napięcie dramatyczne, którego zabrakło. Sceniczna adaptacja powieści wymaga odpowiedniego przekładu intersemiotycznego, nadania tekstowi odpowiedniej dramatycznej formy, która byłaby w stanie zainteresować widza, czego w tym wypadku zabrakło. Nie chciałabym oczywiście całkowicie skreślać spektaklu. Jeśli chodzi o zalety, to niewątpliwie można by pochwalić pracę grupową zespołu i ruch sceniczny.
Zespołowość była także niezwykle mocną stroną Teatr „TU” z Miejskiego Centrum Kultury w Czarnkowie. Przedstawienie Szczurzysyn” w reż. Artura Geremka na podstawie tekstu Roberta Jarosza pokazało nam świat nietolerancji i nienawiści, w którym dręczony może w każdej chwili stać się oprawcą. Czasami reżyserom zarzuca się nieumiejętne dobranie sztuki do wieku i możliwości aktorów. W przypadku „Szczurzysyna” byłby to zarzut nieadekwatny, bowiem problem wykluczenia jest niezwykle istotny dla młodych ludzi – a aktorzy z Teatru „Tu” to jedni z najmłodszych uczestników Arlekinady. Poza ich pracą grupową można, a nawet trzeba, docenić charakteryzację i ruch sceniczny. Było to dość dobrze zrobione, choć momentami nieco nużące i pozbawione napięcia, przedstawienie.
Przyszła pora na ostatni spektakl Teatru „CBR’60” z Brodnickiego Domu Kultury – monodram „Karzeł” w reż. Anety Giemzy-Bartnickiej na podstawie książki Lagerkvista o tym samym tytule. Wydaje mi się, że lepszego zamknięcia Arlekinady nikt nie mógłby sobie wyobrazić, bo przecież koniec końców w blasku świateł na scenie zawsze zostaje aktor. Jego emocje, jego umiejętności i jego postać: on. Kreacja tego, „tworu”, który urodził się stary, który nie pasuje do świata, w którym „wszyscy się bawią, wszyscy coś udają”, a więc tytułowego karła, jest ogromnym wyzwaniem. Tomek Piotrowski sprostał temu zadaniu w stu procentach (niech poświadczy o tym choćby tona nagród i statuetek, z którą opuścił Inowrocław!). Grał całym sobą – mimiką, skuloną i wynaturzoną postawą ciała, głosem. W zasadzie on nie grał – on był karłem. Postacią niejednoznaczną, bo przecież pełną nienawiści i skrywanych pretensji do świata, ale jednocześnie tak tragicznie znającą swoje położenie, rozdartą pomiędzy świadomą alienacją i nieuświadomioną potrzebą akceptacji. Gdzieś w tej szczelinie, w tym pełnym desperacji i fałszu wołaniu o samotność znajdziemy bohatera, który „został tu zupełnie sam” – skulony sam w sobie a obok niego stojący taboret i powoli gasnące światło.
I tutaj już mogę postawić kropkę i zakończyć słowami Wisławy Szymborskiej:
Ale naprawdę podniosłe jest opadanie kurtyny
I to, co widać jeszcze w niskiej szparze:
Tu oto jedna ręka po kwiat spiesznie sięga,
Tam druga chwyta upuszczony miecz.
Dopiero wtedy trzecia, niewidzialna,
Spełnia swoją powinność:
Ściska mnie za gardło.