Starcie: wieża kontra jasny dzień

Jagoda Szelc, 34-letnia absolwentka Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu oraz studentka piątego roku reżyserii w Łódzkiej Szkole Filmowej nadchodzi z pełnometrażowym debiutem „Wieża. Jasny dzień”, otwierając przed nami nietknięte, szczelnie zapakowane, przeszywające swą obcością enigmy. Młoda reżyserka otwarcie mówi o tym, co w kinie liczy się dla niej najbardziej: nie jest to sama w sobie historia, a raczej efekt, jaki jest w stanie w widzu wywołać. W tym przypadku ma nadzieję, że próby zgłębienia tajemnic pozbawią kontroli nie tylko bohaterów, ale także obserwatorów.

 

Świdrujące dźwięki, spokojne, dalekie ujęcia dróg. Tak się zaczyna. Samochód zmierza do Kotliny Kłodzkiej – na pozór cichej oazy wytchnienia, w której z dala od wielkomiejskiego ruchu i zgiełku można bezkarnie się zaszyć; w rzeczywistości onirycznej krainy rządzonej przez nieprzeniknione siły. Szybko daje się więc wyczuć, że coś tutaj zgrzyta, nieznośnie trze, nie pozwala o sobie zapomnieć. Punktem wyjścia dla narastającego niepokoju staje się przybycie do wsi dawno niewidzianej przez rodzinę Kai (Małgorzata Szczerbowska), siostry Muli (Anna Krotorska). I choć motyw zburzenia porządku przez nieoczekiwanego bądź niechcianego gościa jest nam z kina dobrze znany, obawy o to, że Szelc odtworzy go w sposób wtórny wobec wcześniejszych przedstawień, są absolutnie niewskazane.

 

 

Między skrajnie różnymi kobietami już od pierwszych chwil czuć niedające się ubrać w słowa napięcie. Reżyserka mówi gestami, pojedynczymi spojrzeniami, wyrazem twarzy.

 

 

O Kai wiadomo niewiele, nie ulega jednak wątpliwości, że już od pierwszych chwil sprawia wrażenie szalonej, jakby nieobecnej, zatrzymanej w szczelnym świecie niedostępnym dla innych. Ową przestrzenią jest sfera sacrum, której to elementy reżyserka śmiało akcentuje, wplatając je zgrabnie w akcję Wieży. Spójrzmy chociażby na okoliczności przyjazdu kobiety (komunia święta córki) czy symboliczne ukazanie kościoła w remoncie.
Znaczenie postaci Kai to jednak nie tylko duchowość, ale także szeroko rozumiana natura, która podobnie jak w Jądrze ciemności Josepha Conrada przygniata swoją siłą i niedającym się okiełznać monumentalizmem. Kaja jest zatem jasnym dniem- transcendentnym, metafizycznym doświadczeniem, którego nie sposób dotknąć.

 

 

Mula z kolei stanowi idealny wręcz obraz dbałości o to, co doczesne, fizyczne, pewne. Troszczy się o rodzinę (wychowuje dziecko siostry, opiekuje się chorą matką), jest stanowcza, kategoryczna, niechętnie godzi się na ustępstwa. Stara się wszystko kontrolować, jakby wciąż patrzeć na świat z góry, tak aby żaden najmniejszy szczegół nie umknął jej uwadze (decyduje się nawet na założenie psu mechanizmu w celu sprawowania kontroli nad jego aktualnym położeniem).
Mula jest zatem wieżą – konstrukcją o silnych podstawach, którą – jak mogłoby się wydawać – nie sposób zburzyć.

Przemyślanie skonstruowany film staje się zatem drogą prowadzącą przez swoje nierówności walczące wewnętrznie osobowości sióstr. Szelc, nie dopowiadając jednak dosłownie kilku wątków, obdarza widza sporym zaufaniem, tak aby był on w stanie sam zdecydować, którą interpretację wybiera – która z kobiet wygrywa.  W tym miejscu warto również zaznaczyć, że młoda reżyserka niejednokrotnie podkreśla, jak ważne są dla niej kwestie duchowe. Mimo że wychowywana była w rodzinie bez tradycji chrześcijańskich, a obecnie nie jest w stanie zdeklarować się co do konkretnej religii, każdą z nich szanuje i stara się po trochu z każdej z nich czerpać.

Wypowiadając się o Wieży, nie sposób nie wspomnieć o muzyce autorstwa Teoniki Rożynek, bez której (choć to odważne stwierdzenie) film by nie istniał. Przebiegające przez ciało dźwięki o drobiazgowo zaplanowanych konstrukcjach towarzyszą widzowi nieprzerwanie, tym samym wprowadzając go w swoisty stan hipnozy.

Na uwagę zasługują także w większości debiutujący aktorzy – autentyczni, prawdziwi, nieskrępowani. Z pewnością była to w dużej mierze zasługa wrocławskiej reżyserki, która przyznaje, że poprawiała scenariusz za każdym razem, gdy dialog okazywał się być, jak sama określa, „ściemą”. Ponadto na planie często powtarzała „wyluzuj”, przykładając największą wagę do komfortu aktorów. Zależało jej, by każdy czuł się swobodnie, ponieważ prawda (tak istotna dla każdego filmowca) najobficiej płynie z naturalności.

 

 

Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że Wieża. Jasny dzień czerpie z twórczości wielu znanych twórców (niestabilny  montaż zapożyczony od von Triera, symbolizm Lanthimosa) – robi to jednak nienachlanie i wprawnie. Jeśli chodzi o sam gatunek, ciężko jest go jednoznacznie określić, film zahacza bowiem o wiele z nich: dramat, thriller psychologiczny czy nawet horror.

Po hucznym, docenionym na festiwalu w Gdyni debiucie, ciężko nie spodziewać się kolejnego świetnego filmu Jagody Szelc. Miejmy nadzieję, że niezwykle zdolna reżyserka zaskakująca błyskotliwością i trafnością przemycanych prognoz na przyszłość (plakat mówi w końcu „w oparciu o przyszłe wydarzenia”) dostanie jeszcze niejedną szansę na realizację autorskich pomysłów.
Czekamy z niecierpliwością!

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.