Demony przeszłości jako „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”

Ślady pozostawione gdzieś tam, w tyle – na drogach krzywdy, niesprawiedliwości, dręczącej świadomości popełnienia nieodwracalnych błędów. W samym centrum Mildred Hayes (Frances McDormand), matka brutalnie zgwałconej i zabitej dziewczyny, zawieszona w bezbarwnej przestrzeni między jałową teraźniejszością, a nierozliczoną z win przeszłością. Stróżom prawa nie udało się bowiem złapać człowieka odpowiedzialnego za całe zło.
Można by powiedzieć, że poza żalem Mildred nie pozostało wiele: z powodu przemocy rozwiodła się z mężem (John Hawkes), potem straciła córkę. Została pozbawiona perspektyw. Zgorzkniała. Jedyną bliską osobą pozostał jej syn Robbie (21- letni Lucas Hedges kojarzony głównie z mistrzowską rolą w Manchester by the Sea).
Kilka miesięcy po tragedii, wychodząc nieszczęściu naprzeciw, umocniona cierpieniem, zdeterminowana, bezkompromisowa, pewna swoich racji kobieta decyduje się rozpocząć walkę o sprawiedliwość. Wynajmuje więc trzy opuszczone billboardy aby przypomnieć mieszkańcom amerykańskiej prowincji o tragedii jaka ją spotkała oraz skłonić policję do przerwania nieznośnej stagnacji i podjęcia odpowiednich działań. Czarne litery na czerwonym tle układają się w sugestywne, dosadne hasła. Skrzywdzona matka nie cofnie się przed niczym.
To właśnie tu rozpoczyna się właściwe starcie: Mildred, która jest jedną z silniejszych kobiecych sylwetek w kinematografii, kontra reszta świata.
Pisząc o „Trzech billboardach za Ebbing, Missouri” nie sposób nie wspomnieć o wspaniałej obsadzie, która czyni trzeci pełnometrażowy film Martina McDonagha prawdziwym arcydziełem. Podobno reżyser napisał role pod konkretnych aktorów, w co ze względu na wydobycie czystej esencji: autentyczności, potencjału i charakteru bohaterów spokojnie można uwierzyć. „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” to historia, która nie zaniedbuje wątków pobocznych, a przeciwnie – nakreśla je bardzo precyzyjnie. Niemal każda z drugoplanowych postaci jest złożona, wielopłaszczyznowa, pokazująca różne oblicza, a więc niedająca sklasyfikować się jednoznacznie. Bez wątpienia na uwagę zasługuje do pewnego stopnia sympatyzujący z Mildred szeryf Bill Willoughby (Woody Harrelson) – chory na raka pracownik policji, kochający mąż i ojciec oraz oficer Jason Dixon (Sam Rockwell) – arogancki, impulsywny, mieszkający z matką mężczyzna o rasistowskich poglądach, który jednak w finałowej części pokazuje swoje drugie (lepsze) oblicze.
Warto również zauważyć, że większość portretowanych przez Donagha osób przeżywa osobiste dramaty – niemal każda z nich cierpi na swój własny, indywidualny, jednak równie przejmujący sposób. Dzięki temu zabiegowi reżyser jest w stanie wywołać w widzu ogólne współczucie oraz zatrzeć pamięć o błędach bohaterów z ich przeszłości. Finalnie zdaje się więc mówić „osądź sam, nie dam ci odpowiedzi na to, co jest czarne, a co białe”.
Zarówno o tym, że Martin McDonagh przypomina stylem braci Coen, jak również pisze błyskotliwe dialogi na miarę samego Quentina Tarantino, mieliśmy okazję przekonać się już nie raz (7 psychopatów; Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj). W „Trzech billboardach…” dzieje się podobnie. Warto również zaznaczyć, że irlandzki reżyser schematy wymija szerokim łukiem, nie daje widzowi tego, czego się spodziewa. Wprowadzanie niesztampowych rozwiązań idzie mu wyśmienicie. W dodatku jest to film łączący w sobie wiele gatunków: od westernu (walka ze złem, próby wymierzenia sprawiedliwości, brutalność i przemoc), przez dramat (ukazanie bohaterów w sytuacjach krytycznych), aż po czarną komedię (doprawienie historii ironicznym, przewijającym się przez całą opowieść humorem). Jakby nie było – całość kipi emocjami.
Nic dziwnego, że film został obsypany licznymi nagrodami. Mam szczerą nadzieję, że dla „Trzech billboardów za Ebbing, Missouri” oscarowa gala zakończy się równie pomyślnie!