Wilgoć

Wilgoć. Mży. Suchość w ustach.
Pierzchnął gdzieś cień, poruszyła się mgła. Strach zmroczył zmysły już dawno. Pozostała tylko ucieczka, wśród siąpiącej z niebios potęgi deszczu. Wzrok stąpał w rytmie chlapiących odgłosów ciężkich, przemoczonych butów. Z prawej na lewą, z lewej na prawą. W jednej chwili zdała sobie wreszcie sprawę, że zgubiła pościg. Marna pociecha. Mgła, jak mleko, bieliła się przed oczami, wznosiła się i opadała niczym grzywy niesfornych fal niesionych niespokojnym drżeniem nadmorskiego tchnienia. Mógłbyś ją ciąć nożem. Próżny trud.
– Jużci, patrzaj…
– Młoda dusza…!
Wiatr skowytał tuż przy uszach. Nie było ważne kto nasłał tych zbirów. Nie liczył się również powód, dla którego zagnali ją aż tutaj, choć mogli zniechęcić się przy pierwszej przeszkodzie na wzgórzu, jakąś godzinę od delty przy Cichych Dolinach. Tutaj, na Stare Bagna, nie ośmielili się zapuszczać. Nie o tej porze. Ona również nie miała najmniejszej ochoty pakować się w otwarte ramiona pewnej śmierci. Szumiący las, straszne, łyse gałęzie o lodowatych pazurach, zapędziły ją tutaj jak krnąbrną owieczkę, która wbrew woli pana odłączyła się od stada. Mogła zawrócić tam gdzie zielenił i burdasił się jak wieczorne niebo, peł. Kilkanaście, może kilkadziesiąt metrów dalej gdzie rzedła spleja, zaczynał się nierówny rząd wrzecionowatych, suchych badyli i pałek. Stare Bagna oddały się sukcesji nie wczoraj, nie było również sposobu, aby przewidzieć jak zachowają się ani jutro, ani za chwilę.
– Czujesz?
– Młoda, sucha… ale młoda. Może być, może być…
– Dawno los nas tak nie obdarował.
– Sucha, ale młoda, może być, może być, siostro.
Bieg zamienił się w urywany ciężkim oddechem trucht, a raczej jego parodię. Buty grzęzły w splecionych pod cienką taflą torfowiska warkoczach roślinności. Część z tych roślin umiała wymienić z nazwy, teraz jedynymi myślami, które przychodziły jej do głowy był chaos i czarna rozpacz. Zmierzchało. Słońce skryło się za widnokręgiem kilkanaście minut temu, ale rzucało jeszcze fioletowawy, niewyraźny poświat na nieboskłon. Ten lichy żar był dla niej ostatnim promieniem nadziei. Musiała przeprawić się na drugi koniec, do diaska, na jakikolwiek kraniec tego diabelskiego bagna inaczej… Trzeba iść, trzeba iść przed siebie, nie kręcąc się w kółko. Jeden kierunek. Przed siebie.
Pierzchnął gdzieś cień, poruszyła się mgła. W bokach sakramencko kuło. Próbowała utrzymywać równy marsz, z każdym krokiem robiło się to jednak coraz trudniejsze. Potykała się na pułapkach wczepionych w miękkie, ruchome dno trzęsawiska. Utrzymywanie równowagi stawało się mitręgą przy tempie jakie próbowała narzucić. Jeśli utrzymam tę prędkość, szeptała w myślach bojąc się wypowiedzieć słów na głos, zdołam we dwie godziny przejść na jakiś suchszy ląd. Musi być gdzieś, na czarta, suchszy ląd. Noga od nogi, kierat w kierat aż nie zawyło coś z prawej. Zatrzymała się nagle. Gębę miała suchą niby na wiór, mimo to przełknęła głośno ślinę. Mgła prężyła się jeszcze mocniej, nie mogła być naturalna. Na bogów, w których nie wierzyła, mogła przysiąc, że nawet czubek nosa znika w oparkach mgławicy. Przyspieszyła kroku i choć woda wlewała się już za cholewy wysokich do kolan butów, nie czuła wilgoci.
– Dokąd to, młoda damo? – głos się odezwał, znikąd. Z mgły.
– Nie chcesz li zażyć ciepłej gościny?
Płaszcz zamotał się w wystających gałęziach zwalonego, zbutwiałego konaru. Trzęsącymi się dłońmi sięgnęła do szyi, potknęła się, zatopiła głębiej w zielonej mazi. Woda na tym poziomie bagien sięgała jej do pasa.
– Nie bój się, damo młoda. Strawę ciepłą w chatce mamy.
– Kim jesteś?! – skrzek i krzyk. Mój własny głos? Mój własny śmiech? Kim jesteś, damo młoda? Z kim idziesz, z czyimiż zmartwieniami? Pod brodą chlustał brudny smród. Na oślep ręce rwały się do przodu. Mgła ani myśli miała rzednąć. Śmiech ani na chwilę nie ustawał. A potem ciemność, duszność, bezsiła i strach. Ciemność i bezwład, niemoc bezruchu. Zamknęły się gwiazdy tuż nad jasną głową. Ostatni tchem przykryła ją do snu wiecznego, gęsta jak mleko, delikatna mgła.
Śpij, dziecinko, śpij.
Dwie piękne, szczupłe i podobne do siebie kobiety pochylały się nad ciałem ledwo oddychającej sylwetki. Uśmiech tej pierwszej ciepły jak miód. Dotyk tej drugiej, miły jak szept nad kołyską dziecka.
– Młoda dusza. – mruknęła pierwsza.
– Dawno los nas tak nie obdarował. – odparła druga.
Ciekawe opowiadanie, przyjemnie się czyta.