Portret artysty niedocenianego – Lalo Schifrin

Alfred Hitchock zwykł mówić o muzyce Bernarda Herrmanna, że nienawidzi jej, gdyż przyćmiewa ona jego filmy. Podobne słowa mogłyby paść z ust reżyserów do których filmów muzykę tworzył bohater tego artykułu. 

    Lalo Schifrin, bo to o nim mowa, jest muzycznym towarzyszem życia Pokolenia X, czyli w dużej mierze naszych rodziców. Dzisiejsi ojcowie wychowali się na muzyce z „Nieugiętego Luke’a”,”Bullitta”, „Złota dla zuchwałych” czy “Wejścia Smoka”. Będąc nastolatkami, zdając się na wspomnienie własnego ojca, stali godzinami w kolejce przed salą kinową by po raz n-ty obejrzeć jak Bruce Lee osobiście mści się za śmierć swojej siostry. Swoją droga w filmie tym możemy pierwszy raz na dużym ekranie podziwiać ikony sztuk walki młodszego pokolenia jak Jackie Chan i Chuck Norris którzy jako osobiści uczniowie Bruce’a Lee odgrywają w filmie epizodyczne role.

    Ten kompozytor o argentyńsko-żydowskich korzeniach ma niesłusznie przyklejoną łatkę ikony kina o raczej niskich standardach. Najmocniejszą i zarazem charakterystyczną cechą twórczości Lalo Schifrina jest fakt, że poza tworzeniem muzyki do wspomnianych już filmów klasy B dał się poznać jako wybitny kompozytor do kina ambitniejszego, czego przykładem jest niepokojący soundtrack do jednego z prekursorskich i zarazem z ważniejszych dzieł kina sci-fi, antyutopijnego „THX 1138” George’a Lucasa. Jest godny uwagi fakt, że muzykę do tego filmu tworzył jednocześnie pracując nad kultowym już filmem „Brudny Harry” któremu, w przeciwieństwie do dzieła Lucasa, jest bliżej do bycia kinem efektownym niż efektywnym.

Tarantino muzyki filmowej

    Lalo od początku wiązał swoje życie z muzyką. Jak sam mówił: “Miałem może pięć lat i to opera wywarła na mnie taki wpływ, że zacząłem zajmować się komponowaniem muzyki filmowej. Nigdy nie uczyłem się w żadnej szkole jak pisać. To opera, która jest połączeniem historii, obrazu i muzyki była dla mnie najlepszą szkołą”. Jako syn muzyka od wczesnych lat pobierał lekcje muzyki, jego pierwszym instrumentem był fortepian. Mając szesnaście lat Schifirin na poważnie zainteresował się muzyką jazzową. W 1952 roku, mimo podjęcia studiów prawniczych w Buenos Aires, mając lat 20 wyemigrował do Paryża by studiować na Konserwatorium Paryskim a nocami oddawać się muzyce w klubach jazzowych. Ten sposób na życie szybko pozytywnie zaowocował, gdyż trzy lata później otrzymał szansę reprezentowania swojej ojczyzny na Międzynarodowym Festiwalu Jazzowym w Paryżu. Skierował się ku jazzowi tradycyjnemu, jednak o południowym brzmieniu i uformował w Argentynie swój jazz band. Rok później spotkał Dizziego Gillespie, największego, zaraz po Tito Puente, propagatorze latino jazzu w USA i jednym z twórców jego dostosowanej do Zachodu wersji, czyli bebopu, odmianie jazzu do której największą słabość mieli pierwsi beatnicy, z Jackiem Kereuackiem na czele. Ich współpraca rozwinęła się podczas pobytu Schifrina w Nowym Jorku, który był początkiem jego kariery w Hollywood.

    Swoją przygodę z muzyka filmową zaczynał on od mało ambitnych produkcji którymi pokazywał niejednokrotnie, że posiada umiejętności i ambicje ponad ich poziom, gdyż to właśnie stworzona przez niego ścieżka dźwiękowa uczyniła te filmy nieśmiertelnymi, mimo, że te same w sobie brzydko się zestarzały. Idealnym tego przykładem jest „Bullitt” na którym osobiście się męczyłem a sama postać wykreowana przez Steve’a McQuinna z perspektywy czasu wydaje się być sztampowa i prześmiewcza. Podobnie jest z innymi dramatami policyjnymi, jak wspomniany już „Brudny Harry” czy jego kontynuacją, czyli „Siła Magnum”, w których współudział brał Schifrin będący moim zdaniem jedyną pozytywną strona tych produkcji. Muzyka do tych filmów i wielu innych filmów Schifrina z tego okresu, podobnie jak do ich afroamerykańskiego odpowiednika, czyli blaxploation, jest odzwierciedleniem obecnej mody, popkultury i co za tym idzie nastrojów społecznych. Sam Schifrin, jako imigrant zapewne czuł się bliski czarnym twórcom i w jego twórczości widać silne inspiracje ówczesną domeną Afroamerykanów, czyli soulem i funkiem.

    Po okresie klasycznego już kina eksploracyjnego przyszła pora na symbol kina grozy- „Egzorcystę”.  Niestety ten świetny projekt nie został wykorzystany przez Wiliama Friedkina z podobno prozaicznych, bo prywatnych, powodów, choć i bez tych scysji zostałby odrzucony, ponieważ przez próbną widownię został nazwany zbyt przerażającym, co w tym gatunku powinno być raczej komplementem. Zamiast niego muzykę do filmu powierzono Krzysztofowi Pendereckiemu, który oparł motyw przewodni o brzmienie popularnego w tamtym okresie albumu „Tubular Bells” Mike’a Oldfielda. Nie był to jednak koniec przygody Schifrina z tym gatunkiem, gdyż w 1979 skomponował on muzykę do trochę zapomnianego, lecz wartego uwagi horroru „Amityville Horror” za którą otrzymał nominację do Oskara. Późniejsze lata były dla Schifirna dużo mniej łaskawe i jego twórczość jak i dobór filmów, do których tworzył pozostawiała wiele do życzenia. Tym razem jednak i on nie dał rady uratować tych przedsięwzięć. W latach 90 poświecił się swojej pierwszej miłości-operze. Wydawało się, że nie podzieli on losu Ennio Morricone i jego późniejsza twórczość zostanie zapomniana. Los jednak odwrócił się w ostatniej dekadzie XX wieku, gdyż mimo kilkunastu wybitnych pozycji kompozycją, która zapewniła mu nieśmiertelność jest, będąca już nie tylko utworem muzycznym co symbolem popkultury lat 90 wykorzystywanym do dnia dzisiejszego, muzyka z „Mission Impossible” powstała w 1997 roku.

    Z perspektywy czasu można uznać, że sam Lalo Schifrin jako artysta, mimo, że wciąż jest aktywny zawodowo, jest postacią nieco zapomnianą. Dużo żywsza od niego samego jest jego muzyka będąca swoistym symbolem złotej epoki kina eksploatacyjnego . Jest ona obecna czy to dosłownie czy jako inspiracja dla współczesnych twórców którzy, jak Quentin Tarantino, ożywiają spuściznę lat 70 co pozwala młodemu pokoleniu na nowo poznawać skarby jakie skrywają nauczyciele współczesnych nam twórców.

Możesz również polubić…

2 komentarze

  1. Feniks pisze:

    O „Bullitcie” i „Harrym” piszesz waść takie bzdury, że zażenowanie bierze. Ten pierwszy zasłynął ikonicznym występem McQueena i wirtuozersko nakręconą i zmontowaną sekwencją pościgu, a ten drugi idealnie oddawał gorycz społeczeństwa amerykańskiego u początku lat 70. Gołowąs tego nie pojmie, ale tez nie powinien pchać się na afisz.

  2. Feniks pisze:

    i jeszcze jedno: muzyka Schifrina do „Mission Impossible” to w rzeczywistości kompozycje do serialu z lat 60. Otrzymał za tę muzykę dwie nagrody Grammy i trzy nominacje do Emmy. Przyniosła też Schifrinowi rozpoznawalność i popularność. Zaś muzyka Danny’ego Elfmana do filmu z 1997 r. o którym piszesz tylko wykorzystuje muzyczny motyw przewodni z serialu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.