Melodrama

O tym, że Lorde potrafi śpiewać dowiedzieliśmy już trzy lata temu, gdy jako 17-letnia dziewczyna weszła z przytupem na rynek muzyczny z płytą „Pure Heroine”, a wraz z nią hitowym „Royals”. Jednak po premierowym albumie zniknęła na dobre z radaru… do teraz. Nowozelandka po długiej, bo trzyletniej przerwie wydała swój drugi album i jest to jedna z najlepszych rzeczy jaka mogła się nam przytrafić tego lata.
„Melodrama” to jednocześnie płyta o młodzieńczej miłości, a zarazem niezwykle dojrzałe dzieło, po przesłuchaniu którego, a zwłaszcza po zrozumieniu tekstu, ciężko uwierzyć, że wyszło spod ręki dwudziestolatki. Brak w niej ckliwych historii typowych dla muzyki popularnej, znajdziemy natomiast teksty o utraconej miłości i wspomnieniach z nią związanych oraz negatywny obraz nas samych, a więc współczesnej młodzieży, której to ( jak i sobie) Lorde wytyka poszszczególne niedoskonałości. Tak więc, jeśli jesteś tuż po rozstaniu to płyta idealna dla Ciebie by wypłakać się do poduszki, jeżeli jesteś w szczęśliwym związku to również powinieneś jej posłuchać, bo przepełniona jest niesamowitym romantyzmem, a jeżeli jesteś singlem to wciąż nie masz powodów do wahań, gdyż jest to po prostu czterdzieści minut co najmniej dobrej muzyki.
Album otwiera „Green Light”, singiel promujący album, który jest właściwie jedynym popowo-klubowym utworem na płycie. Od samego początku zostajemy wciągnięci w intrygę i uczucia artystki, a tytułowe zielone światło jest prawdopodobnie tym, na które dziewczyna czeka by pojawiło się na Facebooku przy nazwisku jej niedawnego partnera, by ta mogła z nim raz jeszcze porozmawiać, co jest pierwszym prztyczkiem dla „zesmartfonizowanego” pokolenia, które swe uczucia zamiast wyrażać bezpośrednio, kumuluje na portalach społecznościowych.
W „Sober” artystka śpiewa o przelotnej miłości, która trwa dokładnie tyle samo co jedna noc i zastanawia się co wraz ze swoim kochankiem powinni zrobić, gdy rano obudzą się trzeźwi, a całe uczucie zniknie razem z pojawieniem się słońca. Bardziej dosadny zarzut w sprawie braku uczuć i empatii ludzi pokolenia piosenkarki pada w przedłużeniu utworu „Hard Feelings” zatytułowanym dość bezpośrednio „Loveless” (ang. niezdolni do miłości) i właśnie za takich Lorde uważa swoje pokolenie, które zaznajamiając się z pojęciem pierwszej prawdziwej miłości, bawi się nią, wykorzystuje, a poźniej porzuca. Ludzie są zdaniem artystki niewykształceni emocjonalnie i potrafią rzeczywiste uczucia wyrażać jedynie bawiąc się, tańcząc, będąc pijanym na imprezie, zapominając już jednak o wszystkich wyznaniach z chwilą wytrzeźwienia. Doskonale przypomina mi to, bodaj najbardziej znany utwór Arctic Monkeys „Do I wanna know”, w którym Alex Turner śpiewa „The night were mainly made for saying things that you can’t say tomorrow day” i ciężko nie zauważyć, iż w istocie noc jest właśnie tym czasem, kiedy stajemy się kimś innym, jesteśmy w stanie bardziej się otworzyć i robić rzeczy, które uznalibyśmy za irracjonalne w świetle dnia, co być może wynika z osłony jaką daje nam wszechobecna ciemność nocy, dzięki której czujemy się bardziej anonimowi a przez to i odważni, nie przejmujemy się tak opinią innych ponieważ ich wizernuek też jest dla nas niewyraźny, a wszystko to powoduje że stajemy się bardziej szczerzy, stajemy się w większym stopniu sobą. „Melodrama” to płyta, z którą przynajmniej w pewnej części utożsamia się chyba każdy nastolatek, a całą płytę tworzą poszczególne teksty tak jak „Louvre”, które przynosi nam zdanie „I overthink your p-punctuation use” (ang. Nadinterpretowuję [nawet] Twoje znaki interpunkcyjne) i niech pierwszy rzuci kamieniem, kto choć raz nie rozbierał na czynniki pierwsze choćby najkrótszej wiadomości od obiektu swoich pożądań, zastanawiając się co tak naprawdę znaczy te parę słów okraszonych emocją. W „Supercut” Lorde śpiewa o wspaniałych chwilach przeżytych ze swoją miłością, lecz później przyznaje, że są to właśnie tytułowe wycinki utworzone jedynie w jej głowie, a rzeczywistość jest z goła odmienna, gdyż ani ona, ani chłopak nie potrafią przedstawić swoich emocji drugiej osobie. Bądźmy szczerzy, każdy z nas przed snem nieraz układał sobie w głowie idealny plan choćby następnego dnia, a być może i całego życia, a o poranku budził się będąc dokładnie tą samą osobą, jaką budził się dnia poprzedniego i zapominał, lub próbował zapomnieć o wielkich ideach, które zakładał sobie wpoić w życie jeszcze kilka godzin temu. „Najtrudniej jest przeżyć następne pięć minut. Życie to jest następne pięć minut” mówił Sławomir Mrożek i może właśnie dlatego tak łatwo podejmować nam decyzje, które mają zasięg co najmniej kilku godzin, a tak ciężko te, które tyczą się najbliższych chwil, gdyż mamy świadomość, że moment spełnienia zobowiązań względem własnego sumienia jest niezwykle bliski. W czasie snu jednak wszystkie ambitne założenia się unieważniają i z czystym sumieniem od rana możemy prowadzić tak samo nijakie życie jak wcześniej. Wreszcie album zamyka utwór „Perfect Places”, w którym Lorde wciąż opisuje przywary młodzieży, a ostatnim, dość znamiennym zdaniem na płycie jest pytanie „What the fuck are perfect places anyway?”
„Melodrama” poza świetnymi tekstami bliskimi każdemu w wieku Lorde, to również wspaniała muzyka z dużą, lecz nie przesadzoną ilością basów, często wykorzystywanym, jak choćby w „Green Light” pianinem, a „Supercut” zaczyna się tym samym motywem jak doskonale znane z poprzedniej płyty „Royals”. Na płycie znajdziemy też smutną, acz piękną balladę „Liability”, a w „Hard Feelings” artystka bawi się nieco muzyką industrialną. Pomimo tak dużej ilości efektów, forma nie przyćmiewa treści, a jest właściwie jej dopełnieniem i właśnie dlatego tak dobrze słucha się tej płyty, i choć po jej przesłuchaniu powinniśmy czuć ogromny smutek, to dzięki doskonałemu wrażeniu artystycznemu w istocie jesteśmy zachwyceni.